Próba IV cd
Próba IV cd
Właściwie byłem zadowolony, znowu posunęliśmy się do przodu, nie zauważałem jakichś przeszkód nie do pokonania, można było nawet liczyć na jakieś szczęśliwe trafy i nowe pomysły. Z tymi dzieciakami na ogół wszystko wychodziło gładko. Nie był to mozolny trud pracy w mojej klasie pełnej konfliktów i sprzeczności, jakie odziedziczyłem wraz z nimi po poprzedniej wychowawczyni, nie była to szarpanina jak w klasach pełnych nerwic, strachu, nieufności, wiecznie spiętych, kryjących się w ławkach jak w okopach, albo sztywnych i ogłupiałych jak na defiladzie. Wsiąkały w te klasy wszelkie nauczycielskie neurastenie, stresy, lęki, niepokoje. Zapadały w nie błędy dawnych systemów, niedokończonych reform, zmian programowych, całego tego bałaganu, w którym oni mieli być zawsze w porządku.
Dziwna była cała ich klasa. Silniejsza niż inne, odporna, jakby nieprzemakalna. Odpierali wszelkie zagrożenia, solidarnie wspierali słabszych, usadzali chcących panoszyć się drugorocznych.
Nauczyciele rzadko wtrącali się w ich wewnętrzne sprawy, niektórzy bali się ich, ci którzy próbowali rozgryźć połamali sobie zęby. Moja szóstka i jeszcze kilkoro panowało nad całą resztą i dbało o zachowanie wewnętrznej homeostazy. Ich wychowawczyni głównie zajęta była własnymi sprawami, więc zwykle przychodzili z problemami do mnie, choć najczęściej rozwiązywali je sami. W większości przyjaźnili się ze sobą, spotykali poza szkołą, bywali w domach. W przypadkowo dobieranych zbiorowiskach ludzkich byli wyjątkowo udaną igraszką losu.
Swego czasu bawiłem się z nimi w Olimp. Każde zostało jakimś bogiem czy boginią. Zrobilliśmy nawet z tego przedstawienie i mitologię na własny użytek. Z obecną dyrektorką zgraliśmy treść lekcji polskiego i historii, przyłączyła się do nas plastyczka. Ta klasa miała niezłe podstawy klasyczne, chyba dlatego Warszawianka im pasowała. Próbowałem sobie przypomnieć, kto
kim wtedy był. Magda chyba Herą, Anka Afrodytą, Majewska na przekór grała Iris, Rafał był Hermesem, Marcin Posejdonem, a Irek Hadesem. To ubóstwienie nie poprzewracało im jakoś
w głowach, a przy okazji polubili mitologię. Nasza nauczycielska współpraca też dała rezultaty,
ale niestety jakoś moje koleżanki nie chciały jej kontynuować. W końcu nikt im nie płacił ani
za dodatkowy trud, ani za lepszą pracę. Ta klasa miałą więcej szczęścia niż inne, ale trzeba przyznać, że nauczyciele ucząc ich, przynajmniej nie mieli poczucia zmarnowanego czasu. Kto wie? Może właśnie dlatego dostawało im się wszystko co najlepsze w szkole?
Mieli też swoisty talent do wyciągania z nas właśnie tego co najlepsze. Nie było wśród nich jakiegoś zdecydowanego lidera, działała jakaś wewnętrzna demokracja, zbiorowy instynkt pozwalający na wybieranie najkorzystniejszych rozwiązań. Jednym słowem wylatywali jak młodość nad poziomy innych klas.
Dla mnie była to niemal klasa marzeń. Niemal, bo na przeszkodzie realizacji moich koncepcji
stawały inne przeszkody, głównie materialne. Czułem do nich zupełnie coś innego niż do swo-
jej klasy. Ze swoją klasą po prostu byłem. Ich problemy były moimi, niepowodzenia bolały, rado-
ści cieszyły, martwiłem się o nich, bywałem dumny, stanowiliśmy jeden organizm. Od klasy mo-
ich aktorów dzielił mnie pewien dystans. Nie byłem za nich odpowiedzialny, czułem się trochę
obok, łączyła nas przyjaźń, nauka, teatr, szkoła, ale relacje między nami były bardziej partners-
kie, pozbawione tego pierwiastka rodzicielskości. Moja klasa patrzyła na nich z podbarwionym
wyższością pobłażaniem, tak jak się patrzy na młodsze rodzeństwo, chociaż czasem zwłasz-
cza między dziewczętami dochodziło do napięć, zwykle chodziło wtedy o chłopaków. W mojej
klasie dziewczęta miały przewagę i to nie tylko liczebną. Były mistrzyniami szkoły w siatków-
ce w poprzednich latach bijąc na głowę starsze klasy. Wszystkie oprócz Małej Kaśki były wy-
sokie, ale Mała Kaśka, rozgrywająca na boisku, tę samą funkcję pełniła i poza nim. Ewa ucho -
dziła za najładniejszę dziewczynę w szkole, Aneta była najbardziej wysportowana, Aśka aktu-
alnie pełniła funkcję przewodniczącej samorządu. Chłopaków było mniej, ale jakościowo nie byli gorsi. Starałem się tą mniejszościową partię chłopską wzmacniać własną osobą, niemniej
na rządzącą partię babską nie było siły. W nauce moi podopieczni nie byli orłami, ale rezultaty
osiągali w miarę przyzwoite. Przejąłem ich wychowawstwo, kiedy uchodzili za najgorszą klasę
w szkole, teraz traktowano ich jak średniaków. Lubiano ich, bo wytwarzali ciepłą, domową atmo-
sferę, oczywiście głównie za sprawą dziewcząt. Celowała w tym zwłaszcza Ewa jak na imien-
niczkę pramatki przystało. Napracowałem się nad nimi jako wychowawca, ale jako nauczyciel
pole do popisu znajdowałem właśnie w klasie Anki, Rafała i Majewskiej. W moich uczuciach
obie te klasy po prostu uzupełniały się i nigdy nie cierpiałem na jakieś wewnętrzne rozdarcie.
Moje panny wybaczały mi nawet Ankę, chociaż na nią patrzyły nieco krzywo. Ona jednak nie
przejmowała się tym zbytnio.
Ogólnie życie w naszej szkole nie było nudne. Nuda wiała jedynie z pokoju nauczy-
cielskiego. Wszędzie indziej coś się działo. Nawet teraz, mimo usiłowań Rajewskiej, nadal
ukazywała się gazeta, istniał teatr, odbywały zawody sportowe. Nasz nauczyciel wychowania
fizycznego czy jak brzmiała oficjalna nazwa kultury fizycznej, miewał jeszcze przebłyski dob-
rych chęci i przy mojej pomocy odbywały się turnieje siatkówki, tenisa stołowego, szachów,
a jesienią i latem zawody lekkoatletyczne i liga piłki nożnej. Sporo uczniów przychodziło po
południu na moje nieformalne zajęcia. Właśnie wtedy zbierała się redakcja Kleksika z Marci-
nem na czele, przygotowywaliśmy jakieś okazjonalne akademie, moja klasa uczyła się do
egzaminów, nagrywaliśmy audycje radiowe. Radio zresztą znowu nie działało, oficjalnie z po-
wodu uszkodzonego kabla, nieoficjalnie z powodu kolejnego sprzeciwu nauczycieli złosz-
czących się na muzykę w czasie przerw. Nasze radio nie było szczytem osiągnięć techniki.
Były to magnetofon i mikrofon podłączone do głośnika zawieszonego w korytarzu. Rzeczy-
Wiście, ktoś ostatnio ukradł kabel łączący wejście z wyjściem. Nie wiadomo było kto, a ja podejrzliwie patrzyłem na grono pedagogiczne. Nie kruszyłem kopii, bo dyrektorka zapowiedziała już, że w czasie Wielkiego Postu radio i tak będzie nieczynne, a moją sugestię, że będziemy
nadawać wyłącznie muzykę poważną, zbyła milczeniem. Zamilkłem i ja nie chcąc zaszkodzić
sprawie dyskoteki i mając zamiar przejść do ofensywy później. Na razie kombinowaliśmy, skąd wziąć nowy kabel, obmyślając jednocześnie jak ochronić go przed ponownym zaginięciem. Przyzwyczajony byłem do szkolnej partyzantki, ale nie ukrywałem zdziwienia, że nadal muszę działać jak w realnym socjalizmie. Nasza gazeta broniła się jakoś. Miała zresztą dość długą tradycję. Zaczęła prowadzić ją jeszcze moja poprzedniczka w jednej osobie polonistka i dyrektorka. Kleksik był wówczas gazetką ścienną o nastawieniu jak najbardziej poprawnym politycznie. Z ową moją poprzedniczką miałem przyjemność pracować przez rok i odetchnąłem z ulgą, kiedy odeszła do innej szkoły. Kleksik pozostał. Nie zmieniłem jego moim zdaniem pretensjonalnego tytułu, żeby nie musieć wszystkiego zaczynać od początku i nie kłuć w oczy moich koleżanek nowością. Po jakimś czasie nasza gazeta zaczęła ukazywać się w maszynopisie. Jeden egzemplarz wywieszaliśmy nadal na ścianie, inne trafiały do biblioteczek klasowych. Wraz z nastaniem wolności pojawiło się prasowe błogosławieństwo kserografu.Wyszło kilka numerów Kleksika Wyborczego, a potem następne pod starą nazwą. Była to autentyczna kronika szkolna, której nigdy nie przeczytała żadna wizytacja w zaślepieniu swym szukająca prawdy w dziennikach i rozmowach z dyrektorem. Nauczyciele czytywali Kleksika ukradkiem i kilka szkolnych burz przetoczyło się z jego powodu nad moją głową.
Poza wydarzeniami oficjalnymi i półoficjalnymi, toczyły się też zwyczajne sprawy. Jedną z ważniejszych był spór o to, czy klasy mają być otwarte, czy zamknięte w czasie przerw. Spór był
nienowy. Zwolennikami zamkniętych klas byli nauczyciele. Ich argumenty były dosyć poważ-
ne; po pierwsze uważali, że klasy w czasie przerw należy wywietrzyć, po drugie twierdzili, że
uczniowie niszczą ławki, krzesła i w ogóle wszystko, co się w klasach znajduje. Uczniowie dowodzili, że korytarze są ciasne i ciemne, że w czasie przerw zupełnie nie mają gdzie się po -
dziać. Jak to bywa w takich przypadkach, obie strony miały rację. Jeszcze pół biedy było w cie-
płe jesienne i wiosenne dni. Otwierano wtedy drzwi prowadzące na boisko i cały tłum rozpra -
szał się na naszczęście całkiem przyzwoitej przestrzeni. Niezadowolne były tylko woźne,
którym gwałtownie przybywało pracy. Zimą i w niepogodę na korytarzach panował ścisk jak
w tramwajowych godzinach szczytu. Uczniowie wpadali na siebie, przepychali, wycierali siedzeniami kurz - woźne uśmiechały się błogo. W tym sporze jako jedyny brałem stronę uczniów.
Dodatkowo argumentowałem, że nie da się uczniów nauczyć dbać o swoje klasy, zamykając
przed nimi drzwi i straszyłem wypadkami na ciasnych i zatłoczonych korytarzach. Po tym
jak poprzednia dyrektorka wywróciła się sama wreszcie o wyciągnięte nogi jakiegoś dryblasa siedzącego pod ścianą, mojemu samorządowi udało się wypracować kompromis. Klucze od
klas trzymali dyżurni, a klasy same w porozumieniu z wychowawcami decydowały, kiedy drzwi
mają być zamknięte, a kiedy otwarte. Funkcjonowało to różnie, ale jakichś większych strat nie
było. W tym roku nowa dyrektorka ponownie nakazała zamykać klasy, a Rajewska jako biolog
wytłumaczyła wszystkim jak potrzebne są ruch i świeże powietrze. Spór zaczął się
więc na nowo i na porządku dziennym były awantury o to, że znów ktoś nie zamknął drzwi
przed przerwą lub, że klucza do jakiejś zamkniętej klasy po przerwie nie można znaleźć.
Wyjątkiem była moja klasa, do której klucz zwykle przepadał jak kamień w wodę i zostawał
cudownie odnajdywany zawsze wtedy, kiedy dyrektorka nakazywała zmianę zamka. Z powodu
tego cudownego klucza grono pedagogiczne patrzyło na mnie podejrzliwie, ale naprawdę nie
miałem z tym nic wspólnego i poszukiwałem znikającego klucza równie uczciwie jak inni.
Moja klasa przesiadywała więc na przerwach u siebie dodatkowo przyjmując gości z innych
klas, co zaowocowało urwaną firanką i dwiema wybitymi w szafach szybami. Dyżurni samorzą-
dowi - jedyna forma działania samorządu jaka funkcjonowała - nie odważali się tknąć najstar-
szej klasy, ale jeśli któraś z młodszych próbowała naśladować postępowanie moich podopiecz
nich, dochodziło do zaciętych bitew, po których mocno zdemolowani dyżurni meldowali się
w pokoju nauczycielskim ze skargą, że tacy to, a tacy nie słuchają się, nie chcą wyjść z klasy
i do tego ich biją. Sprawa zwykle kończyła się wyczytaniem sprawców na piątkowym apelu
samorządowym, bo takie podsumowujące tydzień wydarzenie miało u nas miejsce. Dziwna rzecz, ale mimo obecności uczniów w pomieszczeniu, nigdy w mojej klasie nie czuć było owego charakterystycznego zaduchu. Inna rzecz, że okna i tak zwykle były uchylone, co nie
wpływało na i tak zwykle wysoką temperaturę
Dodaj komentarz