Próba IX
Próba IX
- Odkupił pan już czajnik? - zapytała Majewska.
- Ty mnie Aneta lepiej nie denerwuj - zgrzytnąłem zębami - nie dość, że straciłem czas i pieniądze, to jeszcze mi dokuczają.
- Tak tylko pytam - roześmiała się - z ciekawości.
- Swoją drogą Robert mi podpadł - stwierdziłem - tylko on był przy tym szczęśliwym wydarzeniu, żeby chłopak robił plotki.
- Nie robił plotek, tylko powiedział prawdę - broniła Roberta Majewska - zresztą powiedział tylko Magdzie.
- A Magda tylko Ance, Anka tylko tobie i tak dalej, aż się wszyscy dowiedzieli - zrzędziłem.
- Niezupełnie - pokręciła głową - Magda powiedziała na przerwie dziewczynom, więc poleciałyśmy wypytywać Roberta o szczegóły, Robert więc musiał opowiedzieć wszystko jak było i tak usłyszało jeszcze kilka osób, no i się rozeszło.
- Więc jednak Robert - mruknąłem.
- Dla Roberta było najważniejsze, że pierwszy raz widział pana wyprowadzonego z równowagi, podobno wrzasnął pan na całą szkołę - tłumaczyła Majewska sedno sprawy.
- Chyba wcześniej też się parę razy zdenerwowałem - powiedziałem.
- Ale podobno nigdy, aż tak - wyjaśniła.
- Dzień dobry - w drzwiach pojawił się Rafał - przyniosłem to, co się według mnie nadaje na kostium.
- O, właśnie - zawołała Majewska - Ewka pewnie przyjdzie z dziewczynami.
- Jak przyjdą, to zaczniemy kombinować - powiedziałem.
- Dzień dobry, dzień dobry - przyszli Marcin i Irek. Obaj nieśli wypchane torby.
- Myślałam, że chłopaki jak zwykle zapomną o kostiumach - Majewska zdziwiła się zaangażowaniem chłpaków w przedstawienie.
- Co się tak dziwisz - obruszył się Marcin - to Magda ma sklerozę, a nie my.
- Magda i pan - roześmiała się Majewska.
- Prawda, pan też spalił czajnik - skojarzył Irek.
- Tam należało postawić innego - powiedziałem ponuro - wiedziałem od początku, że stracony...
- Raczej spalony - poprawił Marcin.
- Tak jak w piłce - zauważył Irek - czajnik był spalony i ten Józef też był na spalonym.
- A sędzia nie gwizdał - dodał Marcin - i czajnik nie gwizdał.
- Ten nowy będzie gwizdał - powiedziałem.
- To znaczy, że odkupił pan lepszy? - zapytała Majewska.
- To znaczy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - odpowiedziałem.
- Mądry Polak po szkodzie - dopowiedział Marcin.
- Dobrze, że chociaż po szkodzie - westchnąłem.
- To my - zawołały spod drzwi Magda i Anka.
- Zauważyliśmy - powiedział Rafał.
- Ewki nie ma? - zapytała Anka.
- Myślałam, że przyjdzie z wami - odpowiedziała Majewska.
- Jak znam Ewę, to przyjdzie w odpowiednim momencie - wtrąciłem się.
- Słyszałam, że wziął pan ze mnie przykład - odezwała się Magda, patrząc gdzieś w bok.
- Przez miłość Boga, panno - ha, i do mnie garną się twoje złe straszne obłędy - odpowiedziałem.
- Magda jest czarownicą - powiedziała poważnie Anka - nie wierzy pan?
- Po tym spalonym czajniku, tak właśnie zacząłem myśleć - przyznałem.
- Ja wcale nie żartuję - mówiła dalej Anka - Magda urodziła się na Łysicy.
- Oj, niech jej pan nie słucha, wcale nie na Łysicy, chociaż niedaleko - prostowała Magda.
- Coś zaczynam kojarzyć - przypominałem sobie - w dzienniku masz wpisane chyba Kielce?
- Tak naprawdę, to nie urodziłam się w Kielcach, tylko na wsi, w takiej dziurze, że nie warto mówić - westchnęła Magda - potem dopiero rodziców zaczęło nosić po świecie.
- To gdzie się urodziłaś? - zainteresował się Rafał.
- Mówię, że w dziurze zabitej dechami - próbowała odczepić się Magda.
- Ale powiedz gdzie - nalegał Rafał.
- Jak powiem, to będziecie się śmiać - Magda machnęła ręką.
- No powiedz - Marcin przyłączył się do Rafała.
- Taka wiocha - złamała się Magda - nazywa się Psary.
- A tu cię mam - zawołałem - wiem już, skąd się biorą przebłyski geniuszu w twoich wypracowaniach.
- W tych Psarach, to się jacyś pisarze rodzą, czy co? - zdziwił się Rafał.
- Jakbyś zgadł - przytaknąłem.
- Jak dotąd tylko jeden - westchnęła Magda.
- Ale za to jaki - powiedziałem.
- Jaki? Który? - dopytywał się Irek.
- No, Żeromski - odpowiedziała Magda.
- Ho, ho - wyraził swoje zdumienie Marcin.
- Coś widać z ducha Żeromskiego tam zostało - wyraziłem przypuszczenie.
- Żeromski to pewnie staje za Magdą i jej podpowiada jak pisać - stwierdziła Anka.
- Szkoda, że tak rzadko - westchnęła Magda.
- Ostatnio chyba stał - powiedziałem.
- Też mi się wydaje, że to nie ja pisałam - uśmiechnęła się Magda.
Z ostatniego wypracowania Magda dostała piątkę i to jak najbardziej zasłużoną.
- Madzia to ma szczęście - powiedziała smętnie Majewska - pojadę chyba do tych Psar, może i mnie coś natchnie.
- Majka się przejęła tą czwórką - wyjaśniła Anka.
- Czy czwórka to zły stopień? - zapytałem.
- Jakoś przeżyję - westchnęła Majewska.
- A ja pójdę po tasiemki i frędzelki - powiedziałem - trzeba się brać ze te kostiumy.
- Czapki niech pan przyniesie - przypomniała Majewska.
- To niech ktoś pójdzie ze mną, bo sam nie dam rady - rzuciłem za siebie.wychodząc.
- Idę z panem - zawołał Rafał.
- A pan Jan już przy generale znowu - usłyszałem głos Anki.
Przynieśliśmy czapki i dodatki.
- Idziemy się przebrać - Majewska objęła dowództwo.
- Dzień dobry - usłyszeliśmy naraz. W drzwiach stała Ewa. Poczułem jak powoli całą salę wypełnia ciepło, to samo, które zawsze czułem na zajęciach koła polonistycznego. Ewa weszła i od razu zaczęła panować. Niedostrzegalnie, tylko tym, że była, że jest. Dziewczęta natychmiast zamieniły się w damy dworu, nawet Anka bez zamiaru nawet sprzeciwu podporządkowywała się królowej. Ja nigdy nie miałem wątpliwości; Ewa była najważniejszą osobą w naszej szkole. Trudno by dokładnie wytłumaczyć, dlaczego tak było, a jednak z Ewą liczyli się wszyscy; chłopaki, dziewczyny, nauczyciele. Może było w tym trochę mojej zasługi, bo od dłuższego czasu konsekwentnie budowałem jej autorytet, ale nie robiłbym tego, gdyby nie tkwiąca w Ewie przyczyna. Otóż zauważyłem, że ma ona dar grupowania wokół siebie ludzi. Za Ewą zawsze podążał orszak i dziwna rzecz, wydawało się, że ona sama nic nie robi, żeby kogokolwiek do siebie przyciągnąć. Była jak pszczela królowa, która znajduje się w centrum naturalnym prawem przyrody. Wokół Ewy samoistnie powstawała hierarchia i tworzył się porządek. Tak właśnie musiało być w dawnych monarchiach, w których pozycja osoby panującej była niekwestionowana. To, że Ewa jest ładna pierwsza zauważyła Aneta z mojej klasy, a może tylko pierwsza głośno to powiedziała? Faktem było, że Ewa z każdym rokiem stawała się ładniejsza. Kilku chłopaków było w niej nieszczęśliwie zakochanych i kiedy tylko była w pobliżu, oni byli gotowi na najbardziej absurdalne czyny błędnych rycerzy. Ewa była jednak stała w uczuciach i od dobrych trzech lat chodziła z Markiem. Marek skończył naszą szkołę dwa lata temu jako nasz najlepszy sportowiec i pierwszy nasz wojewódzki medalista w lekkiej atletyce. Ostatnio przeżywał jakiś sportowy kryzys i Robert twierdził, że chyba odejdzie ze sportu. Ewa i Marek przypominali mi trochę Ginewrę i króla Artura lub może nawet bardziej króla Marka i Izoldę. Jak dotąd nie pojawilisię przy nich ani Lancelot, ani Tristan i miałem cichą nadzieję że się nie pojawią. Ewa była nieco wyższa od Anki i była, powiedziałbym w bardziej słowiańskim typie. Równie jak Anka szczupła, miała zdecydowanie więcej siły, tak, że jej siatkarskie ścięcia, zwłaszcza z prawej strony zbijały z nóg nawet chłopaków, atak Ewki po przekątnej był niemal nie do odebrania. Na co dzień Ewa promieniowała jednak ciepłem, dobrocią i życzliwością, a dziki błysk zapalał się w jej oczach tylko na boisku. Nie miała w sobie błyskotliwości Anki, ale posiadała jakąś prawdziwą życiową mądrość, umiejętność patrzenia w przyszłość i unikania fałszywych kroków. W kole czułem się trochę jak lord kanclerz przy Elżbiecie I, odgadywałem jej myśli i wprowadzałem je w życie. Niewątpliwie kółkowe życie kręciło się wokół Ewy i dlatego jej dzisiejsza obecność miała swoje symboliczne znaczenie. Teatr był zawsze częścią koła polonistycznego i wszystko wskazywało na to, że nasze małe szkolne królestwo jest na jak najlepszej drodze do zjednoczenia i powrotu do dawnej świetności.
- Witam - powiedziałem do Ewy - mówiłem, że przyjdziesz właśnie wtedy, kiedy będziemy gotowi.
- Mam to wyczucie - Ewa zadarła nieco piegowatego nosa.
- Jak na naszą przewodniczącą przystało - roześmiała się Anka.
- Chodźcie się przebrać, bo szkoda czasu - powiedziała Ewa.
Dziewczęta zniknęły za kulisą, a ja i chłopaki zaczęliśmy przegląd naszych skarbów.
- Niech pan patrzy - mówił Rafał - te spodnie od dresu mają biało-czerwone lampasy, jak je wpuszczę w zimowe buty będą w sam raz i do tego ten czerwony golf.
- Przymierz to - wyciągnąłem z torby czarną kurtkę ze srebrnymi guzikami.
- Ale śmieszna - zdziwił się Rafał - skąd pan ją ma?
- Kiedy byłem mniej więcej w waszym wieku, takie coś było modne - odpowiedziałem - uszyła mi to pewna krawcowa do takich rozszerzanych spodni, ale spodnie już dawno się rozleciały.
- Podoba mi się i nawet pasuje - stwierdził Rafał - musiał być pan mniej więcej mojego wzrostu.
- Mniej więcej - przyznałem.
- To nie był pan duży - spojrzał na mnie nieco z góry Marcin.
- Teraz też nie jestem - powiedziałem zgodnie z prawdą.
- Mam taką zieloną kurtkę - Marcin wyciągnął swój strój - i te spodnie, wyglądają wojskowo tylko trochę za współcześnie - zmartwił się.
- Nie szkodzi - stwierdziłem - to ma wygląd polowego munduru, będzie podkreślało gotowość Skrzyneckiego do boju.
- A ja mam te niebieskie dżinsy i tę czarną sztruksową kurtkę - powiedział Irek.
- Całkiem nieźle - uznałem - teraz tak - wyciągnąłem białą, szeroką taśmę - z tego trzeba zrobić takie skrzyżowane na piersiach szelki i białe pasy, powinno wystarczyć, a te frędzle przyczepić do pomalowanej tektury i będą epolety.
- Musimy powymierzać te taśmy - stwierdził Marcin.
- Dla ciebie to będzie potrzebnych z dziesięć metrów - roześmiał się Rafał.
- Możliwe, że dla was nic nie zostanie - zgodził się Marcin.
- Nie będzie tak źle - uspokoiłem ich - poczekajcie na Ewę, ona ma doświadczenie z Reduty Ordona, pomoże wam.
- Te frędzle to trzeba przyszyć, albo przykleić - kombinował Irek.
- Lepiej przyszyć - radziłem - przyklejone mogą się odkleić, dziewczyny sobie z tym poradzą jak je ładnie poprosimy, tylko musicie zrobić te tekturki.
- To się zrobi - pokiwał głową Marcin.
Tymczasem weszły dziewczęta.
- I jak wyglądamy? - Anka zrobiła piruet.
Magda miała suknię do samej ziemi, Anka nieco krótszą, Majewska czarną, dystyngowaną kreację z koronkami.
- Jak prawdziwe - powiedziałem z uznaniem.
- A ile się musiałyśmy nakombinować, to tylko my wiemy - westchnęła Ewa.
- My i twoja mama - roześmiała się Magda. Mama Ewy była zawodową krawcową.
- Najgorsze były te bufy - tłumaczyła Ewa - nie są i tak takie jak chciałyśmy.
- Nasz teatr też nie jest taki, jakbym chciał - powiedziałem.
- Ale jeszcze będzie - powiedziała z mocą Anka.
- Ewa, pomożesz chłopakom wymierzyć szelki? - zapytałem.
- A te białe..- roześmiała się - nie ma sprawy.
- Poczekaj - powstrzymał ją Rafał - teraz my idziemy się przebrać.
- A pan? - spojrzała na mnie Majewska.
- W takim razie i ja idę się przebierać, wszystko mam w pokoju nauczycielskim - powiedziałem. Chłopicki na szczęście występował w ubraniu cywilnym. Miałem wąskie szare spodnie od niemodnego garnituru, buty o wydłużonym kroju szpiców, przypominające dziewiętnastowieczne kamasze, czarną, grubą koszulę i kamizelkę od innego niemodnego garnituru. Płaszcz pożyczyła mi sąsiadka, kobieta doceniająca trud mojej pracy nauczycielskiej. Wszystko to razem stanowiło całość na tyle dziwaczną, że mogło uchodzić za strój z zupełnie innej epoki niż obecna i sprawiać jakieś historyczne wrażenie.
- Wygląda pan rzeczywiście staroświecko - uznała Anka.
- Ubrałem się, w com ta miał - odpowiedziałem cytatem z innego dzieła Wyspiańskiego. Ewka tymczasem obwijała chłopaków kupioną w pasmanterii taśmą.
- Jak się do tego doda epolety, to będzie całkiem dobrze - stwierdziła.
- Ale wojsko - roześmiała się Majewska.
- Co ci się nie podoba? - obruszył się Rafał.
- Podoba mi się, podoba - zapewniała Majewska - zwłaszcza czapki. Rzeczywiście czapki robiły wrażenie. Kupiłem je rok temu w jakimś zagubionym w ciemnej uliczce prywatnym sklepiku. Były z tektury, ale wyglądały jak prawdziwe. Wysokie, z białymi orłami, nadawały chłopakom wygląd prawdziwych ułanów. Świetnie prezentował się zwłaszcza Rafał; ze swoją urodą Kordiana przypominał malowanego chłopca idącego na wojenkę. Marcin miał groźną postawę dumnego, młodego generała, który całym sobą rwie się do dowodzenia i walki. Irek sprawiał wrażenie spokoju i zamyślenia, hrabia-żołnierz pełen dystynkcji i elegancji, słowem Pac wart pałaca. Ułani, ułani malowane dzieci, pomyślałem.
- Czy coś trzeba jeszcze poprawić? - zapytała Ewa.
- Mnie się podoba - powiedziałem - może nie są to wierne kopie strojów z epoki, ale na naszej scenie ze sobą współgrają, tworzą jakąś atmosferę i odpowiednie złudzenie. Może jeszcze coś nam przyjdzie do głów, ale na razie jest jak być powinno.
- Jak tak, to ja już muszę lecieć - oznajmiła Ewa - mamy jutro klasówkę z matmy i powinnam się jeszcze pouczyć.
- W takim razie nie zatrzymuję - popatrzyłem na nią - dziękuję za pomoc.
- Drobiazg - uśmiechnęła się - pan tyle dla nas wszystkich robi.
- Podziękuj ode mnie mamie - dodałem.
- Mama, to miała z tym fajną zabawę - roześmiała się Ewa - pytała tylko czy może przyjść na przedstawienie.
- Dostanie specjalne zaproszenie - wtrąciła się Majewska.
- Zarezerwujemy jej lożę - dodała Anka.
- To chyba będzie siedziała na parapecie - Marcin rozejrzał się po naszej sali.
- Nie zwracaj na niego uwagi - zlekceważyła Marcina Anka - on zawsze gada głupoty.
- Według mnie, to głupoty gada ten, kto tu widzi jakąś lożę - wzruszył ramionami Marcin.
- Zupełnie nie masz wyobraźni - westchnęła Anka.
- Pogadałabym jeszcze z wami, ale naprawdę muszę już iść - powiedziała Ewa - do widzenia panu, cześć wam wszystkim - zawołała już spod drzwi.
- Jaka ta Ewka jest fajna - stwierdziła Majewska - komu innemu chciałoby się nam pomagać.
- Myślę, że znalazłoby się kilka osób - zamyśliłem się - myślę, że na przykład rodzice trochę się boją nauczycieli.
- Bo nauczyciele niechętnie patrzą, jak w szkole coś się dzieje - odezwał się Irek - owszem, jak coś się w szkole popsuje, to się zaraz szuka wśród rodziców kogoś, kto to zreperuje za darmo, ale jak rodzice czegoś chcą, to zwykle nikogo, to nie obchodzi, nie mówię już, że jak my czegoś chcemy, to na pewno nikt nie zwróci na to uwagi.
- Ale mu się zebrało na przemowę - zdziwiła się Majewska.
- Słusznie prawi - Marcin zrobił groźną minę.
- Zawsze mam nadzieję, że to się zmieni - westchnąłem - może jak zaczną powstawać rady szkół, rodzicom będzie łatwiej coś zwojować.
- Może tak będzie, jak my już będziemy rodzicami - sarknęła Anka.
- Musicie szybko dorosnąć - roześmiałem się.
- Będziemy rośli dwa lata w jednym roku - stwierdził Rafał.
- A co pan myśli o rajdzie? - zapytał Marcin.
- Idę ze swoją klasą - odpowiedziałem - a po południu robię pierwszy czwartek lekkoatletyczny.
- Ja chyba w ogóle nie przyjdę do szkoły - wzruszył ramionami Irek.
- Zawsze ci źle - odezwała się Magda - w końcu pani Rajewska chce coś zrobić, a tobie się i to nie podoba.
- Bo dzień wagarowicza, to dzień wagarowicza, a nie jakieś rajdy gwiaździste - buntował się Marcin. Pomysł Rajewskiej polegał na tym, że poszczególne klasy miały wędrować różnymi trasami, a spotkać się mieliśmy w ustalonym miejscu nad Wisłą. Mnie zresztą, całkowicie to odpowiadało.
- Pani to chodzi tylko o to, żebyśmy przypadkiem nie poszli gdzieś sami, a pani dyrektor chce się wykazać, że ma taką zdyscyplinowaną szkołę - podsumował Rafał.
- Jeśli nawet, to co w tym złego? - spytałem.
- Bo to na pokaz - powiedziała Anka - to takie sztuczne, nieprawdziwe i w tym wszystkim wcale nie chodzi o nas.
- Może jesteście trochę za surowi - powiedziałem.
- Oni się teraz nauczyli wszystko zwalać na panią Rajewską - Magda popatrzyła na mnie.
- Zwykle wszystko spada na tego kto rządzi - westchnąłem.
- Sami panią wybrali - Magda była wyraźnie zła.
- Drugi raz nie wybierzemy - zacięła się Anka.
- Mnie to zaczyna powoli obojętnieć - w Magdzie tak naprawdę właśnie kłębiły się uczucia.
- Jak widać demokracja to nie taka prosta sprawa - podsumowałem.
- Dlaczego u nas w kole zawsze się jakoś zgadzaliśmy, a przecież tyle nas było - zastanawiała się Majewska.
- Bo w kole była monarchia - roześmiałem się - i...
- Ewa - dokończyła Anka.
- Tam gdzie się zaczynają wtrącać dorośli zawsze jest awantura - skonstatował Rafał.
- Mieliście zamiar tak szybko rosnąć - zauważyłem.
- Jak się zdaje, będziemy tacy sami - głos Anki zabrzmiał minorowo.
- Może jednak troszeczkę od nas mądrzejsi - pocieszyłem ją.
- Tylko troszeczkę? - zapytała.
- Historia uczy, że ludzie mądrzeją bardzo powoli, a i to wcale nie jest takie pewne - odpowiedziałem.
- Ładnie nas pan pociesza - pokiwała głową Majewska
- Ja tu jestem nie od pocieszania, tylko od uczenia, więc nie mogę mówić nieprawdy - rozłożyłem ręce.
- W końcu ten pomysł z rajdem nie jest jeszcze najgorszy - przyznał Marcin - mogli się uprzeć, że będą normalne lekcje.
- Cieszę się, że zauważasz postęp - powiedziałem.
- W końcu nie od razu Kraków zbudowano - złagodniała nieco Anka.
- Czasem i nam brakuje cierpliwości - stwierdziła Majewska.
- Róbmy swoje, może coś dobrego zrobimy - odpuścił sobie narzekanie Rafał.
- No właśnie - powiedziała Magda - przyszliśmy na próbę, mamy kostiumy, a zajmujemy się zupełnie czym innym.
- Co racja, to racja - przyznał Irek.
Zajęliśmy swoje miejsca na scenie. Ance było do twarzy w bieli. W Dziadach miała prostą, czarną sukienkę i też było jej w niej dobrze. Widać pasowały jej barwy szachownicy. Magda była jakby trochę przygaszona. Chciała być w porządku i wobec mnie i wobec Rajewskiej. Mój konflikt z opiekunką ZHP na Magdzie odbijał się najbardziej. W przedstawieniu miała też najtrudniejszą rolę. Widać taki już był los Magdy. Kostiumy nieco zmieniły atmosferę. Miałem uczucie rzeczywistego przeistaczania się w Chłopickiego. Objawiało się to jakąś wewnętrzną samotnością. Moja podświadomość cały czas przestawiała figury na szachownicy starając się znaleźć ten właściwy układ. Po swojej prawej stronie widziałem Maryę i Annę, po tej samej stronie, nieco z tyłu stał młody oficer, z tyłu po lewej czułem Skrzyneckiego. Gdzieś z przodu, daleko, na zewnątrz musiała walczyć dywizja Żymirskiego. Wyczuwałem, że Rafał patrzy na Ankę jakoś inaczej niż dotychczas, Marcin błądzi myślami gdzieś daleko, Irek zmaga się ze swoim wewnętrznym buntem. Mimo działającego przecież i na mnie uroku Anki, coraz mocniej docierała do mnie obecność Magdy, nieobecna zdawała się za to być Majewska. Białe figur szachowe jak greckie kolumny; partenon, miniona wielkość, trzystu Spartan. Różne skojarzenia pasowały do tej sytuacji scenicznej. Kto grał nami w szachy? Przeznaczenie? Bóg? Zwyczajny los? Czy była w tym w ogóle jakaś siła wyższa? Moja natura broniła się przed fatalizmem. Szukałem wyjścia z greckiego tragizmu. Widziałem je w świadomości Chłopickiego i jego intrydze ze wstążką, intrydze mającej uchronić młodego oficera i Annę, przed losem Józefa i Marii, Skrzyneckiego przed szaleństwem Żymirskiego, może siebie przed samotnością starego wiarusa? Wiedza, doświadczenie, świadomość przeciwko romantycznej gorączce, ślepemu losowi, niemożności wpłynięcia na wydarzenia. Coś jednak było w naszych rękach, choćby ta krwawa przestroga, ten kawałek materiału, który miał rozwinąć się w narodowy sztandar. Robić swoje, to znaczy wszystko, co zrobić można, tyle ile się da, co do nas należy, niczego nie przegapić, nie zaniedbać, nie zmarnować. Stare, dobre zasady zawodowców.
Próba przebiegała bez zakłóceń, tekst już niemal znaliśmy na pamięć, kostiumy osadzały nas w rzeczywistości przedstawienia, następnym etapem miały być dekoracje. Męczyła mnie ta nierozszyfrowana pozycja na szachownicy. Gdybym ją znał, całość inscenizacji uzyskałaby ostateczny kształt, obraz uzyskałby pełnię ostrości, nie wiedziałem jednak, czy uda mi się kiedykolwiek ją odtworzyć. Miałem jednak poczucie posuwania się do przodu. Zobaczymy jak daleko dotrę, pomyślałem. Dotarliśmy do sceny ze starym wiarusem.
- Zenek powinien już chyba zacząć próbować - powiedziała zniecierpliwiona Majewska.
- Już niedługo - uspokoiłem ją.
- W takim razie przybądź duchu starego wiarusa - zawołała Anka.
- Właśnie wchodzi w dziedziniec - oznajmił Rafał.
- Tak, jakbym poglądał - odezwałem się.
- Całkiem już nie dobrze z nami, skoro widzimy coś czego nie ma - mruknął Irek.
- Jak nie uwierzysz, to nie zobaczysz - powiedziała Anka.
- Jak nie zobaczę, to nie uwierzę - odpowiedział Irek.
Tymczasem ja kątem oka przyglądałem się Magdzie. Wyglądała na zmęczoną, jakby niewyspaną. Prawda, w sztuce jest siódma rano, o której wstała Maria? O szóstej? Chyba wcześniej, gdzieś przed piątą, jeśli w ogóle spała. Magda jest za niska na Marię, przeszło mi przez myśl. Drobna niezgodność z zamysłem autora. Poza tym wszystko inne się zgadzało. Przypomniała mi się Ewa. Tak, prawdziwa Marya wyglądała chyba właśnie tak. Była więc jeszcze jedna płaszczyzna tego przedstawienia; Ewa, Marek, Robert. Marek chyba już stracony dla sportu i Robert, mający większą szansę, Robert stracony chyba dla teatru i Rafał wciąż budzący nadzieję, Ewa, Magda wkrótce chyba Karolina - największa ostatnio moja polonistyczna nadzieja, Anka, w przyszłości Agata, wcześniej... chyba Beata. Poprzednicy, następcy.. Ktoś był przed nami, ktoś będzie po nas. Przed Marcinem był Wojtek, w klasie Karoliny jest Paweł. Ktoś musiał być przede mną, ktoś przyjdzie po mnie. Kiedy zaczynałem uczyć w tej szkole, żywa była pamięć jakiegoś nauczyciela historii. A może jednak istniała jakaś idealna obsada Warszawianki? Raz na jakiś czas w następstwie pokoleń musiało pojawiać się to szczególne. 1794, 1831, 1863, 1920, 1944, 1981, kiedy teraz? A może ten cykl polskich komet skończył się już? Kościuszko i Szczęsny Potocki, Chłopicki i Krasiński, Langiewicz i Wielopolski, Piłsudski i Marchlewski, Bór-Komorowski i Berling, Wałęsa i Jaruzelski; jaka będzie następna para i kiedy? Czy znów Rosjanie staną nad Wisłą? Czy znowu przyjdzie nam żyć wschodnim dylematem - wejdą, czy nie wejdą?
Może to wszystko tylko moje własne lęki, tylko moje osobiste niepokoje? Jakiś rodzaj historycznej obsesji, wynikający z przewrażliwienia, pesymizmu, czarnowidztwa, przemęczenia.
Popatrzyłem na swoich aktorów. Dziewczęta lubiły grać w białych sukniach. Kryły się pod nimi marzenia o ślubie, weselu, wielkiej miłości, szczęśliwej rodzinie. Każda wymagająca bieli rola, była kolejną próbą tego najważniejszego dla nich życiowego wydarzenia. Na nic zdawały się lata emancypacji, walki o równouprawnienie, czy też współczesne modelowe przykłady bizneswoman. Nim Marya i Anna zagrały Warszawiankę, grywały na tym samym klawikordzie Modlitwę dziewicy, a w Ance i Magdzie nieśmiało jeszcze, ale z każdym rokiem coraz mocnie brzmiało nieśmiertelne - Boże, daj męża.
Chłopaki w swoich niby-mundurach, jeszcze bez epoletów, też przymierzali się do swoich męskich ról i zza pozoru zabawy wyłaniała się dziwna powaga, dorastająca prawdziwość, realizowało się to niełatwe zadanie stania się mężczyzną.
Gdyby życie mogło być tak bezpieczne jak nasz teatr - pomyślałem, oby losy bohaterów Warszawianki były udziałem tych dzieci tylko na scenie.
- Wzruszony jest widocznie. W rytm muzyki pnie się
ku niemu lęk....
Mówiła Magda. Ciemne wizje Marii i jasna wiara Anny; czy ten czarno-biały niepokój nie jest stale naszym udziałem? Marya i Żymirski, to wieża i goniec z czarnych pól - przyszło mi do głowy - Anna i Skrzynecki to figury biało polowe, ale jak jest z Józefem i Janem? Narzeczonym wieży z czarnego kwadratu jest skoczek z kwadratu białego, a przy wieży stojącej na białym polu stoi skoczek czarnopolowy. Wynikałoby z tego, że białe przeprowdziły jakąś nieudaną kombinację figurami z hetmańskiego skrzydła, może wieża broniła zepchniętego na linię a skoczka? - Przeklętej nie strzymałam - mówi Marya, przy podwójnym ataku na skoczka, broniąca go wieża jest bezradna. Ale co za bałwan szalał czarnopolowym gońcem na hetmańskim skrzydle? Tam należało postawić innego - mówi Chłopicki - po prostu ustawienie gońca było błędne - to by się zgadzało. Po rozbiciu hetmańskiego skrzydła wieża mogła znaleźć się w centrum, obok drugiej wieży.
- Ginąć będą, padać od kul
szeregi za szeregami,
przed oczyma je widzę pokotem...
Mówiła Marya.
- To nasza pozycja - dziewczyno !
Dziewczyno !
Wołał Chłopicki. Czy chciał z jej wizji odczytać rzeczywiste ustawienie wojsk jak ja próbowałem odgadnąć pozycję na szachownicy? Był przecież zbyt mądry, by zlekceważyć to mroczne jasnowidzenie, nawet jeśli uważał je za obłędne. Są sprawy na niebie i ziemi, o których nie śniło się nawet filozofom. Kobieca intuicja choćby.
Próba dobiegała końca.
- Taki pan dzisiaj zamyślony, jakby się pan naprawdę zakochał - zuważyła Majewska.
- Żadne z was nie gra w szachy - odpowiedziałem - a ja jestem pewny, że Wyspiański napisał Warszawiankę na podstawie konkretnej partii szachów. Cały czas próbuję odtworzyć tę partię - wytłumaczyłem im ogólnie moje spostrzeżenia.
- Chyba rzeczywiście ma pan rację - przyznała Anka po wysłuchaniu mojego opowiadania.
- A jakie to ma znaczenie dla nas? - zapytała Magda.
- Myślę, że po pierwsze możemy odkryć rzeczywiste ustawienie postaci na scenie, a po drugie mogą z tego ustawienia wyniknąć jakieś nowe, ciekawe i jeszcze nieznane wnioski - wytłumaczyłem.
- Myśli pan, że uda się panu odgadnąć to ustawienie? - powątpiewająco zapytał Rafał.
- Nie wiem, ale warto popróbować, a poza tym jakoś to mnie męczy. - odpowiedziałem.
- Z panem, to zupełnie jak ze mną - roześmiała się Anka - jak czegoś nie mogę zrozumieć, to się czuję jakbym chodziła w uwierających butach.
- Całkiem odpowiednie porównanie - przytaknąłem.
- Skoro gram Skrzyneckiego, to chyba powinienem nauczyć się grać w szachy - Marcin podrapał się w głowę.
- Po czwartkowych zawodach możemy zacząć - zaproponowałem.
- Ja też mogę? - zapytał Irek.
- Czemu nie? - nie widziałem przeszkód.
- Ja właściwie wiem jak przesuwać figury - powiedziała Anka - ale grać nie umiem.
- Szachy to nie dla mnie - stwierdziła Magda.
- Aśka z pana klasy chyba nieźle gra? - zapytała Majewska.
- Aśkę i jej siostry nauczył grać ich tata - wyjaśniła Anka.
- Mnie szachy wydają się nudne - ziewnął Rafał.
- Pan to chyba grał w jakimś klubie - domyślała się Anka.
- Nie - zaprzeczyłem - ale grywałem z zawodnikami, kiedyś nawet dość często.
- Ale nie został pan szachistą - powiedział Rafał.
- Zawodowcom szachy zajmują zbyt wiele miejsca w życiu - wyjaśniłem - a przecież jest tyle innych ciekawych zajęć.
- Uczenie polskiego na przykład - podsunął Marcin.
- Żebyś wiedział - potwierdziłem - dla mnie w języku polskim jest miejsce na wszystko nawet na lekkoatletykę czy siatkówkę, a jak widać na szachy też.
- Pan to i matematykę zmieściłby w języku polskim - westchnęła Anka.
- Zgadza się - kiwnąłem głową - trzy lata w szkole średniej uczyłem się w matematycznej klasie, dopiero na rok przed maturą zmieniłem profil.
- Dlaczego? - zapytał Rafał.
- Uznałem, że matematyki już mam dość - powiedziałem - a poza tym właśnie wtedy stwierdziłem, że chcę być polonistą.
- Żebym ja wiedział kim chcę być - westchnął Rafał.
- Jeszcze masz czas - roześmiałem się - no, moi drodzy - wróciłem do właściwego tematu - myślę, że do świąt uporamy się ze wszystkimi problemami, a potem zostanie jeszcze dołączyć te nic nie mówiące postacie i będziemy gotowi.
- Szkoda - westchnęła Anka - mnie się te próby coraz bardziej podobają.
- A ja myślałem, że zaczniecie być znudzeni - powiedziałem.
- Jakoś nie - odezwał się Marcin - jak dotąd sporo się na tych próbach nauczyłem, zacząłem nawet czytać Koniec świata szwoleżerów.
- W takim razie cieszę się - odczułem pewną ulgę - mnie Warszawianka bardziej wciągnęła niż się spodziewałem.
- To były fajne czasy - stwierdziła Magda - długie suknie, ułani, szkoda tylko, że rozbiory, wojny i powstania.
- Dziewiętnasty wiek nie był dla nas szczęśliwy - przyznałem - ale powstała wtedy wielka polska literatura, a i mimo wszystko ciekawa historia narodu, trochę na przekór nie były to złe czasy dla polskiego ducha.
- My chyba tacy jesteśmy, że jak jest źle, to przejść samych siebie, a jak wszystko się zaczyna układać, to sami psujemy, co się da - stwierdził Irek.
- Coś w tym jest - pokiwałem głową.
- Pomożecie nam przy tych epoletach? - zwrócił się Rafał do dziewcząt.
- Przyszyć te frędzle? - skojarzyła Majewska.
- Znajcie nasze dobre serca - powiedziała Magda.
- Dziewczyny bądźcie dla nas dobre na wiosnę - roześmiałem się, przypominając sobie słowa piosenki.
- Prawda, pojutrze zaczyna się wiosna - ucieszyła się Anka - nie lubię zimy - dodała.
- Może się pan zakocha? - Majewska popatrzyła na mnie przekornie.
- Z wiosną nie ma żartów - odpowiedziałem poważnie.
- Z następnym czajnikiem może pan spalić szkołę - w głosie Marcina zabrzmiała nadzieja.
- Moja się kiedyś spaliła - przypomniałem sobie.
- Naprawdę? - zainteresował się Irek.
- Od czajnika? - zapytała Magda.
- Dokładnie to nie było wiadomo od czego - odpowiedziałem - ale spalił się cały dach i mieliśmy o miesiąc dłuższe wakacje.
- Fajnie pan miał - Rafał spojrzał na mnie z zazdrością.
- Też wtedy tak myślałem - przytaknąłem.
- W naszej szkole mimo wszystko da się wytrzymać - uznała Anka.
- Gdyby nie ta chemia - jęknęła Magda.
- Zawsze jest jakaś szkolna zmora - powiedziałem współczująco.
Zaczęli zbierać się do wyjścia.
- Popracujemy nad dekoracjami na następnej próbie? - zapytał Rafał.
- Tak - potwierdziłem - najwyższa pora.
- I niech pan przypomni pani Dominice o nagraniu - dodała Majewska.
- Chyba będę musiał - westchnąłem.
Zostałem sam. Tak - pomyślałem, nadchodzi wiosna. Przez ostatnietrzy miesiące tego roku szkolnego sporo jeszcze powinno się wydarzyć. Zacznie się sezon lekkoatletyczny, wystawimy Warszawiankę, będą wybory do Rady Uczniowskiej, odejdzie moja klasa. A ile może wydarzyć się jeszcze rzeczy nieprzewidzianych? Wielka polityka też powinna dostarczyć wielu wrażeń. Gotowało się w Jugosławii, trzeszczał w szwach Związek Radziecki, zmieniała się postać Europy i świata. Działo się wiele i szybko, i właściwie wszystko jeszcze mogło się zdarzyć. Ginęli ludzie w Jugosławii, niedawno w Rumunii i na Litwie, nasza niepodległość też właściwie nie była jeszcze do końca pewna. Ludzie zajęci trudnościami codzienności, jakby zapominali o tym. Może czuli, że nikt już nie zdoła cofnąć czasu? Może brakowało im wyobraźni? Pogrążaliśmy się w niezbyt zrozumiałych swarach i przemijała chyba wielkość czasu tworząc miejsce dla ludzi małych i problemy dla maluczkich. Pomyślałem, że z chwilą wyboru Wałęsy na prezydenta osiągnęliśmy jakieś apogeum i teraz będziemy schodzili w dół. Skończyła się jakaś epoka i liderująca w wielkich przemianach Polska jakby zaczynała tracić siły i prowadzenie. Ja na swoim szkolnym podwórku liczyłem jeszcze na odzyskanie wpływów, odbudowanie naszego koła i przemienienie demokracji w zwyczaj. Może jednak mijał i mój czas? Nie przejmowałem się specjalnie takimi ludźmi jak Rajewska czy Przodek. Czułem, że zniszczą i obrzydzą to, co będą mogli i odejdą, dyrektorce też nie wróżyłem długich rządów. Brakowało jej wyczucia i nie miała jakiejś sensownej wizji szkoły. Przyszłość należała do coraz śmielszej grupki młodych nauczycieli. W naszej szkole nie były to jednak ciekawe postacie. Cechowała ich jakaś buta i arogancja, nieco sprytu, niepokojąca bezideowość, spory pęd do władzy i kariery, ale raczej w ramach układów i znajomości niż w próbach realizowania jakichś ambitniejszych zamierzeń. Miałem nadzieję, że wykorzystując moje metody i pewien autorytet uda mi się w miarę korzystne ustawić tę szachownicę, ale coraz więcej wydarzeń przerastało już moje siły. Zastanawiałem się też, czy brak oparcia w swojej klasie nie osłabi mnie jeszcze bardziej. To jak wiele daje posiadanie własnej klasy wiedzą tylko nauczyciele. Mogło się zdarzyć i tak, że po odzyskaniu funkcji opiekuna samorządu i odbudowaniu koła nie będę mógł tego ani długo utrzymać, ani kierować tym po swojemu. Potrzebowałem sojuszników w pokoju nauczycielskim, a to wiązało się z jakimiś ustępstwami z mojej strony. Pachniało to nieprzyjemnie polityką i nie nastrajało zbyt optymistycznie. Nie myślałem jednak o rezygnowaniu ze swoich planów i wewnętrznie przygotowywałem się na trudności.
Zgasiłem światło i poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Nastawiłem wodę w świeżo odkupionym czajniku i z nadzieją, że nie powtórzy się poprzednia sytuacja rozstawiłem szachownicę. Jak właściwie wyglądało ustawienie postaci na scenie Warszawianki?
Chłopicki stoi na przedzie, z lewej, sam jeden. No dobrze, ale z lewej, patrząc z widowni, czy z punktu widzenia Chłopickiego? Dotąd przyjmowałem, że lewa strona, to moja lewa, ale czy rzeczywiście? Nam takie ustawienie narzucała nasza kulisa. Tylko kiedy stałem po swojej lewej stary wiarus mógł przejść przez całą scenę, ale w oryginale było dwoje drzwi i na prawdziwej scenie układ mógł być dokładnie odwrotny. Anna i Marya obok siebie, a więc jest po roszadzie i wieże stoją tuż przy sobie. Klawikord skojarzył mi się z ustawieniem pionków w centrum szachownicy. Zaraz, pomyślałem, jeżeli panny są zwrócone tyłem do widza, to może znaczyć, że widz siedzi na miejscu szachisty, a nie jak sądziłem, tam, gdzie stoją czarne figury. W takim razie hetman w rzeczywistości stoi z tyłu, plecami do bitwy. To by nawet pasowało do obrażonej postawy Chłopickiego. Jasne, przecież okna są z tyłu i za nimi toczy się bitwa. Jeśli jednak hetman stoi na ostatniej linii, a jest po roszadzie, to znaczyłoby, że wcześniej musiał się ruszyć, a potem cofnąć. Skoroś raz objął władzę, czemuś składał, mówi Pac, to może właśnie oznaczać ten ruch i wycofanie hetmana. Jeśli Chłopicki stoi sam, po lewej, to roszada miała miejsce na skrzydle królewskim. Nie ma czarnopolowego gońca i skoczka od czarnopolowej wieży, czyli na hetmańskim skrzydle pustka, najwyżej jakieś pionki z przodu. Gdzieś blisko są jeszcze goniec i skoczek. Wiele kombinacji mogło prowadzić do takiego ustawienia. Ten klawikord w centrum wskazywał, że białe zaczynały sprzed króla, ale wczesne ruszenie czarnopolowego gońca sugerowało gambit hetmański, chociaż niekoniecznie, a może była to partia angielska? A może skromne pionek na d3? Doszedłem do przekonania, że to całkiem ciekawe zadanie dla komputera. Tymczasem zaczął gwizdać czajnik, o którym znowu zapomniałem. Taki gwizdek, to jednak pożyteczna rzecz. Zrobiłem sobie herbatę i jakiś czas próbowałem różnych wariantów partii. W każdym było coś nie tak. Może to nie była żadna konkretna gra? zastanawiałem się, a jednak zbyt wiele na konkretność właśnie wskazywało. Zacząłem jeszcze raz czytać tekst w nadziei odkrycia jakichś nowych wskazówek. Może wcale nie było roszady skoro popiersie Napoleona stoi na środku? Ale jak w takim razie wieże znalazły się obok siebie?
Poczułem lekkie zmęczenie. Pora była chyba iść do domu i trochę odpocząć.
Dodaj komentarz