Próba V
Próba V
Rafał przyszedł zakatarzony.
- To na dyskotece - powiedział.
- Wyłazili ciągle na dwór - naskarżyła Majewska.
- Ja nie palę - wzruszył ramionami Rafał - siedziałem przy oknie - wyjaśnił.
- Szczerze mówiąc, to było kiepsko - stwierdziła Anka.
- Mniej więcej tak jak zwykle - podsumował Marcin.
- Wyglądacie jakbyście mieli kaca - zażartowałem.
- A jak to jest jak ma się kaca? - zapytała Magda.
- Tak właśnie byle jak - odpowiedziałem.
- To znaczy, że miał pan kaca - stwierdził Irek.
- Dlaczego właściwie ludzie piją? - zapytała Majewska.
- Bo inaczej umarliby z pragnienia - odpowiedział Marcin.
- Oj, głupi jesteś, chodzi mi o wódkę - zirytowała się Majewska.
- Piją, kiedy się boją, kiedy chcą być śmielsi, piją, bo inni piją - rozważałem.
- Pijacy to muszą - poważnie powiedział Marcin.
- Jak już się ktoś uzależni, to musi - przytaknąłem.
- Powinno się mówić alkoholicy - wtrąciła Anka - alkoholizm to choroba - dodała.
Westchnąłem tylko.
- Nie lubi pan wódki? - spytał Rafał.
- Nie lubię pijaków - odpowiedziałem.
- Właśnie dlatego piją, że ich ludzie nie lubią - dowodziła Anka.
- Jak nie piją, to nic do nich nie mam - broniłem się.
- Ale jak oni nie mogą przestać? Albo narkomani, którzy muszą brać? - poparła Ankę Magda.
- Ja nie mówię, że alkoholizmu czy narkomanii nie trzeba leczyć, ja nawet rozumiem, że
można wpaść w nałóg, ale jak człowiek chce, może nauczyć się rozwiązywać swoje problemy
bez wódki i narkotyków - tłumaczyłem.
- A brał pan kiedyś narkotyki? - zapytał Marcin.
- Przestańcie męczyć pana - przyszła mi z pomocą Majewska.
- Nie brałem - odpowiedziałem Marcinowi - w moim pokoleniu nie było to na szczęście mod-
ne, ale miałem kolegę narkomana.
- I co się z nim stało? Umarł? - zaciekawiła się Anka.
- Miał szczęście - uśmiechnąłem się - trafił na dobrych ludzi, wyleczyli go, został psychologiem
i teraz sam leczy narkomanów.
- To rzeczywiście miał szczęście - przyznała Majewska.
-Tyle się mówi o narkomanach, a u nas w szkole ich nie ma, przynajmniej ja nic o tym nie wiem - powiedział Rafał.
- Kiedyś jakieś szczeniaki wąchały u nas na klatce schodowej klej - ożywiła się Magda -
potem się podobno pochorowali, Agata opowiadała.
- To głupota - Irek popukał się w czoło.
- Też tak myślę - zgodziłem się.
- Im się zdaje, że to takie fajne - mówiła - Anka - a co może być fajnego w tym, że ktoś ma jakieś halucynacje, a potem choruje i w końcu musi bez przerwy ćpać, albo pić. Nie rozumiem.
- Spróbuj, to się przekonasz, może to naprawdę fajne - drażnił ją Marcin.
- A potem się wyleczę i będę leczyła ćpunów i pijaków - podchwyciła.
- Możesz nie mieć tyle szczęścia - przestrzegłem.
- Wiem - westchnęła - ja rzeczywiście nie mam szczęścia. Zawsze jak się czegoś nie nauczę,
to mnie zapytają, albo na konkursach recytatorskich, zawsze jestem blisko i nigdy nie zdobyłam żadnej nagrody - użalała się - pewnie bym się zapiła, albo zanarkotyzowała i nawet ten pana znajomy by mnie nie wyleczył.
- Jaka biedulka - pogłaskała ją Magda.
- Niech jej pan nie wierzy - Rafał spojrzał spod oka - specjalnie tak gada, żeby jej żałować,
zupełnie jak moje siostry jak czegoś chcą - zgrzytnął zębami.
- Coś w tym jest, co ona mówi - powiedziałem - jej rzeczywiście często brakuje jakiegoś kawa-
łka do całości, jakby czegoś nie mogła w sobie przełamać.
- Widzisz, pan mnie zna lepiej niż ty - zatryumfowała Anka - i co ja mam z tym co pan mówi
zrobić? - spytała.
- Zwrócić uwagę na takie sytuacje - odpowiedziałem - jak się zorientujesz, o co właściwie cho-
dzi, to powinno się znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Poprzyglądam się sobie - postanowiła.
- A to jej pan doradził - roześmiał się Marcin - ona i tak się ciągle przegląda jak nie ma w czym, to choćby w szybie od szafy.
- Jak się gra w teatrze, to trzeba wiedzieć jak się wygląda - nie speszyła się uwagą Marcina
Anka.
- Zawsze się wykręci - machnął ręką Rafał.
- A właśnie - skojarzyła sobie Majewska - co nam właściwie wychodzi w Warszawiance, a co
jeszcze nie?
- Ja się nie zawsze potrafię wczuć, w to co mówię - przyznała się Magda.
- Masz najtrudniejszą rolę - pocieszyłem ją.
- Trzeba albo ściągnąć na próbę Zenka, albo niech Robert gra starego wiarusa - popatrzyła na mnie Anka.
- Poczekajmy jeszcze - powiedziałem - jak my będziemy gotowi, to dołączymy resztę, jak będzie was na próbach za dużo, zrobi się bałagan i wszystko się rozsypie.
- Ma pan rację - zgodziła się Majewska.
- Acha, rozmawiałyśmy z panią od muzyki - przypomniała sobie Anka - pani powiedziała, że
musi porozmawiać z panem, ale zgodziła się.
- To miło - powiedziałem - będę się chyba jutro z panią widział.
- Magda to musi się zakochać w kimś, kogo pan wyśle na jakiś stracony posterunek - kombi-
nował Marcin.
- Może i się zakocham - westchnęła Magda.
- W Robercie - szepnął mi w ucho Rafał.
- Nie mówi się w towarzystwie na ucho - skarciła go Anka.
- W Robercie! - wrzasnął Rafał.
- Pewnie, że nie w takim smarkaczu - Magda zmierzyła dumnym wzrokiem Rafała.
- Kataru już nawet mieć nie wolno? - Rafał pociągnął nosem.
- Nie dmuchaj tak, bo nam pana zarazisz - pouczyła go Majewska.
- To dobrze, polskiego nie będzie - ucieszył się Marcin.
- A właśnie wam na złość przyjdę nawet z czterdziestostopniową gorączką - pogroziłem im.
- Właśnie, że nie, będzie się pan leczył, a my będziemy pana odwiedzali - układała scenariusz
Anka.
- Pan i tak nigdy nie choruje - rozproszył jej wizje Rafał.
- To strasznie niezdrowo tak nigdy nie chorować - pokręcił głową Marcin.
- Rafał też nigdy nie choruje, a teraz ma katar - pocieszył go Irek.
- Ogólnie dobrze mi życzycie? - upewniłem się.
- To wszystko z troski o pana - przytaknął Marcin.
- Cieszę się - powiedziałem.
Zaczęliśmy próbę. Początkowe sceny wychodziły w miarę dobrze. Do wejścia starego wiarusa
atmosfera chociaż nieco drżąca od oczekiwania i przeczuć nie ciążyła nam za mocno.
Problemy zaczynały się w momencie,w którym Marya wstając mówi -
- Panie generale..- powiedziała Magda
- Maryo! - zawołała Anka
- ...Pan chciałeś znać jego nazwisko -
mego narzeczonego.-
Mój narzeczony Józef Rudzki.
- Boże! - zawołał Chłopicki, bo cóż innego mógł zawołać?
Magda zachwiała się.
- Maryniu! - krzyknęła Anka rzucając się by podtrzymać siostrę. Magda przysiadła na krześle,
ale natychmiast wstała, jakby myśli jakiejś inaczej wytrzymać nie mogła.
- Siostro! Imię Boże
złączył z jego imieniem.
Powiedziała powoli.
- Tak jest całkiem dobrze - powiedziałem do Magdy.
- To jest tak, że ona czuje, ale jeszcze nie wie - Magda zmagała się z Maryą.
- Całkiem właściwie to ujęłaś - powiedziałem - ta wieść się do niej zbliża krok po kroku.
- Idzie z tym starym wiarusem - podsunął Marcin.
- Z Robertem - dopowiedział Rafał.
Robert jednak nie nadchodził. Rozmowa Chłopickiego z młodym oficerem wychodziła nie najgorzej. Było w niej rzeczywiste zrozumienie.
- Wraz stał się bladszy.
Powiedziała Marya wpatrzona w Chłopickiego.
W głębi duszy czułem się trochę winny wobec Magdy.Może z powodu, że bliższa była mi Anka, może dlatego, że nie umiałem jej zrozumieć tak, jakbym chciał, może dlatego, że czułem
do niej złość za tę drużynową u Rajewskiej? Właściwie Magda też mnie chyba nie rozumiała.
Ostatni sukces młodszej siostry Agaty też chyba uraził jej ambicję. Było między nami jakieś niedomówienie.
Chłopicki czuł jak ktoś istniejący,prawdziwy,czujący,niepodległy twardemu wojennemu prawu wpatruje się weń coraz natarczywiej.
- Trzebaż więc było, bym tę spotkał dzisiaj,
w której serce zmierzony cios najsilniej godzi!
cios, który sam jej bezwiednie zadałem.
Czemuż tak szybko, tak lekko zbywałem
jej amanta, a dzisiaj poznaję ją samą,
tę, która śpiewa chwałę, dumę naszą
ustami, co niedługo przeklinać mnie będą.-
O śmierci! jak skwapliwie gubisz nam kwiat młodzi.
Mówił Chłopicki.
- Idzie Robert - powiedziała Majewska wsłuchując się w kroki na korytarzu.
- Jak on to robi, że zawsze przychodzi w samą porę? - roześmiała się Anka.
Kroki weszły w kulisę i po chwili w drzwiach stanął nasz katecheta.
- Ja nie mogę - zapiszczała Majewska chowając nos w książkę. Rafał odwrócił się gwałtownie
do okna, oczy Anki zrobiły się większe niż zwykle, Magda usiadła, Marcin z Irkiem nie kryli we-
sołości. Tymczasem były partyjny matematyk przeszedł przez scenę, podszedł do mnie, dał
jakąś kartkę i wyraźnie speszony rozbawionym towarzystwem ulotnił się bez słowa.
Kiedy wyszedł Majewska płakała ze śmiechu, Anka wcisnęła nos w ramię Magdy, Magda wyglądała jakby się dusiła, a chłopaki rżeli jak konie.
Spojrzałem na kartkę. Było to rozliczenie z dnia kobiet, który siłą przyzwyczajenie urządziliśmy
naszym koleżankom w pokoju nauczycielskim. Rafał zajrzał w nie przez moje ramię.
- Wiesz co jest, ani słowa, uważaj na damy - powiedziałem, chowając kartkę do kieszeni.
- A wstążki pan nie dostał? - wyśmiał Marcin z siebie pytanie.
- Co on panu dał? - wyjąkała spoza łez Majewska.
- To sprawy wojskowe - odpowiedziałem.
- Jezu, ja nie wytrzymam - Anka oderwała czerwoną twarz od swetra Magdy.
- Blednie - marszczy się - zwitek - żołnierz jak być miało - Magda usiłowała czytać, nagle zer-
wała się
- Anka ja muszę...- pociągnęła Ankę za sobą i wybiegły z sali.
- Zaraz wracamy - wydusiła z siebie Majewska i pobiegła za nimi.
- Poleciały do kibla - stwierdził Rafał.
- Może pan Przodek zagrałby starego wiarusa - powiedział Irek.
- Nie sądzę, żeby się zgodził - odpowiedziałem.
- Ale wcelował - śmiał się Rafał
- Może stał pod drzwiami i czekał na odpowiedni moment - wysnuł przypuszczenie Irek.
- To jakaś ważna wiadomość? - zapytał Marcin.
- Zrobiliśmy składkę na dzień kobiet - wytłumaczyłem - pan Przodek policzył, ile co kosztowa-
ło, bo zostało jakieś parę złotych z zakupów, jak to matematyk.
- Prawda, pan Przodek uczył matematyki - przypomniał sobie Rafał.
- Panie były zadowolone ze święta? - zapytał Irek.
- Jak to panie - odpowiedziałem - nigdy nie są całkiem zadowolone.
- To po co im było robić święto? - wzruszył ramionami Marcin.
- Spróbowałbyś nie zrobić - roześmiał się Rafał.
- Nie odważyliśmy się zaryzykować - przytaknąłem.
- Z babami, to zawsze same problemy - westchnął Irek.
- Co ty tam wiesz, masz tylko braci - Rafał pociągnął nosem - ja mam same siostry i czasami
mam naprawdę dość.
- Ale bez nich też niewesoło - powiedziałem.
Po kilku minutach dziewczyny wróciły.
- Przepraszam - powiedziała Magda - ale to było ponad moje siły.
- Proszę pana - śmiała się jeszcze Anka - ja chciałam zawołać - cześć stary wiarusie i tylko
nie zdążyłam.
- A ja byłam pewna, że to Robert - mówiła Majewska - a tu wchodzi pan Przodek i idzie do pana...
- I daje panu jakąś kartkę - przerwała jej Anka.
- I nic nie mówi - dokończyła Magda.
- Jakieś dziwne rzeczy się dzieją - poważnie powiedziała Anka.
- I żeby to chociaż ktoś inny - znowu zaczęła się śmiać Majewska - a to akurat pan Przodek.
- To chyba potęga sztuki - pokiwałem głową.
- A Robert nie przyszedł - powiedziała Anka.
- Może jeszcze przyjdzie - podtrzymałem nadzieję.
- Chyba już nie - westchnęła Magda.
- Może coś mu się stało? - przestraszyła się Majewska.
- Złamał nogę - podsunął Marcin.
- Może mu się co zdarzyło? Może go napadli?
Szare piórka oskubali? Srebrny głosik skradli?
Zadeklamowała Anka pełnym przejęcia głosem pani słowikowej.
- Przecież on wcale nie musi przychodzić - stwierdził Irek.
- Ale myśmy się przyzwyczaiły - tłumaczyła Anka.
- Dzisiaj był inny stary wiarus - podsumował Irek.
- Może się umówili z Robertem - roześmiał się Rafał.
Próbowaliśmy dalej.
- Panie generale..
Marya znów zwracała się do Chłopickiego.
- Co panienko?
Pytał Chłopicki z nutką ukrywanej ojcowskiej czułości w głosie.
- Ktoś drogi mnie powróci, kiedy...?
W pytaniu Marii zabrzmiała szczerość Magdy. Reszta moich aktorów przysłuchiwała się nam
z wyraźnym zaciekawieniem.
- Dalibóg, panienko, ja sam niespokojny
jestem o niego - aleć - jeszcze wierzem -
Niepokoję się -
Właściwie Robert może jeszcze przyjść, myślałem sobie.
- Boś jest generale winny
Przede mną skrywasz, milczysz, nie chcesz wyrzec :
Ob nie wróci już - Boże - nie możesz mi przyrzec...
Czułem pod szczerością Magdy, ukryty uśmiech, oboje myśleliśmy o Robercie i oboje wiedzie-
liśmy, że o nim myślimy. Reszta zespołu też wiedziała.
- No co się tak patrzycie - nie wytrzymała Magda - no i co, że myślę o Robercie? Próbuję się
wczuć, a wam zaraz głupoty chodzą po głowie.
- Teraz tylko pan musi wysłać Roberta na straconą pozycję - powtórzył Marcin myśl z począt-
ku próby.
- Zastanawiam się gdzie - powiedziałem.
- Nie byłby pan chyba taki jak Chłopicki - nie chciała uwierzyć w moją ciemną stronę charak -
teru Majewska.
- Dlaczego nie? - zapytałem - jemu chodziło o zwycięstwo, mnie o powodzenie przedstawienia; sztuka jak wojna, wymaga ofiar.
- I poświęciłby pan Roberta! - oburzyła się Anka.
- Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono - wykręciłem się cytatem.
- A co ty myślisz - wtrącił się nagle Rafał - nauczyciele są bezlitośni, stawiają dwóje, zostawiają na drugi rok, oblewają na egzaminach.
- Pewnie, co tam dla pana jakiś biedny uczeń - poparł Rafała Marcin.
- Ilu już pan zostawił na drugi rok? - zapytała Anka.
- Kilku - przyznałem się.
- O Zenka na przykład - skojarzył sobie Marcin.
- Zenka akurat nie ja zostawiłem - zaprzeczyłem.
- A co pan ma robić jak się nie uczą? - broniła mnie Majewska.
- Znowu się podlizuje - stwierdził Rafał.
Anka popatrzyła na mnie jak na mordercę.
- Nie lubię pana - powiedziała.
- To Magda ma mnie nie lubić - roześmiałem się.
- Wszyscy pana nie lubimy - Anka objęła przywództwo.
- Oprócz Majewskiej - sprecyzował Irek.
- Będzie pan kiedyś pokutował za te wszystkie dwóje - straszył mnie Rafał.
- Nauczyciele to się w smole smarzą - poważnie powiedział Marcin.
- I diabły kłują ich widłami - dodała Anka.
- Ale jak na razie to jeszcze nastawiam dwój ile wlezie - zrobiłem groźną minę.
- Wcale się pana nie boimy - zlekceważyła mnie Anka.
- Naprawdę? - spytałem.
- Ani trochę - potwierdził Rafał.
- To dobrze - odetchnąłem.
- Z panem trudno się pokłócić - uznał Irek.
- Trudno się do mnie przyczepić - odpowiedziałem.
- No tak, czepiamy się pana - przyznała Anka.
- Ale ja nigdy nie mogę zrozumieć, dlaczego nauczyciele stawiają złe stopnie - odezwała się
Majewska - co im zależy? Dwója czy piątka, powinno im być wszystko jedno.
- Też kiedyś tak myślałem - przypomniałem sobie szkolne lata.
- No to dlaczego nie postawi mi pan piątki na koniec roku? - zapytał Rafał.
- Bo robisz błędy ortograficzne - odpowiedziałem.
- O Boże, dlaczego to takie ważne - zezłościł się.
- Też się zastanawiam - wyraziłem swoje wątpliwości.
- A tak naprawdę, to dlaczego to takie ważne? - zapytał Marcin.
- W ortografii zawiera się charakter, historia, kultura języka - mówiłem - szacunek do tych, którzy mówią i piszą w tym języku czyli do nas samych, do tych, co szukali sposobów zapisywania polskiej mowy. Dzięki temu nie musimy się czuć gorsi od innych, może nawet dzięki niej przetrwaliśmy jako naród?
- No tu pan przesadza - przerwał mi Rafał.
- Norwid napisał, że nie miecz nie tarcz bronią języka, lecz arcydzieła - zacytowałem.
- Arcydzieła, a nie czy ktoś napisze góra przez u zwykłe czy o z kreską - upierał się Rafał.
- Sądzisz, że można narobić byków i mimo wszystko stworzyć arcydzieło? - spytałem.
- Ale podobno niektórzy pisarze robili błędy - wtrąciła się Anka.
- Wyjątki potwierdzają regułę - odparłem.
- Może ja jestem wyjątkiem? - jęknął Rafał.
- Tego nigdy nie wiadomo - pocieszyłem go.
- U nas są z pewnością same wyjątki - pokiwał głową Marcin.
Roześmieli się.
Dalsza rozmowa Chłopickiego z Marią w dalszym ciągu brzmiała sztucznie, ale jakiś krok
do przodu jednak zrobiliśmy.
- Muszę to sama zrozumieć - powiedziała Magda – to, o co jej właściwie chodzi
- Mamy czas - nie popędzałem jej.
Znowu zaczęło się namawianie Chłopickiego do objęcia dowództwa.
- Znowu chcecie dyskoteki? - zażartowałem.
- W poście nie da rady - pokręcił głową Marcin.
- Co za dużo, to niezdrowo - dodał Irek.
- Po świętach wrócimy do tematu - zapowiedział Rafał.
Na scenie zostały Marya z Anną.
- Po cóż pytam? - Badać po cóż?
Wiem, już niemal wiem...
Mówiła Marya. Anna zachwycała się przejeżdżającym wojskiem. Młody oficer właśnie miał
nadejść ze złą wiadomością. Tymczasem Rafał zagadał się z chłopakami.
- Rafał wchodzisz na scenę - zawołała Majewska.
Rafał coś tam jeszcze mówiąc do Marcina wyszedł z kulisy.
- Weź pan tę szarfę - powiedziała Anna.
- Dziękuję - powiedział młody oficer, wziął wstążkę i wytarł w nią nos.
- Proszę pana - w głosie Anki przeważało zdumienie - nasmarkał w moją wstążkę.
Rafał równie zdziwiony patrzył na trzymaną w ręku kokardkę.
- Myślałem, że to chustka - powiedział.
- Ja się załamię - jęknęła Anka.
- A to dopiero kawaler - Majewska zaczęła się śmiać
- Miałam rację, że to smarkacz - stwierdziła Anka.
- Pomylić się nie wolno? - bronił się Rafał.
- Jakbyś tak się pomylił na przedstawieniu, to by było! - śmiała się Majewska.
- Nasmarkać w moją wstążkę - nie mogła mu darować Anka.
- Masz tę swoją wstążkę - wściekł się Rafał wyciągając rękę z tasiemką.
Anka cofnęła się z obrzydzeniem.
- Czyś ty zgłupiał? Wypierz ją teraz, albo co...
- Jaka wrażliwa - żachnął się Rafał.
- A co ma zrobić z taką zasmarkaną wstążką? - Majewska znowu była bliska łez.
- Dam siostrze, niech jej wypierze - mruknął Rafał chowając kokardę do kieszeni.
Anka też w końcu zaczęła się śmiać.
- Ja się nigdy nie wczuję w rolę - Magda usiadła na krześle zrezygnowana - tu nie można
ani przez chwilę zachować powagi.
- Powinniśmy jednak zagrać komedię - powiedział Marcin.
- Przecież gramy - roześmiał się Irek.
- Na takim przedstawieniu to z nas by się śmiali - uznała Anka.
- Za dużo tego jak na jeden dzień - zaśmiewała się Majewska - najpierw pan Przodek w roli
wiarusa, teraz młody oficer zasmarkał wstążkę narzeczonej.
- Tylko wytarłem nos - pomniejszał swoją winę Rafał.
- Też wystarczy - powiedziała Anka.
- To po tej dyskotece - doszedł do wniosku Marcin - Rafał się przeziębił, Robert nie przyszedł
i wszyscy jesteśmy niepozbierani.
- I zrób tu wam dyskotekę - powiedziałem.
- Niech się pan nie martwi - odezwała się Majewska - przejdzie nam do następnej próby.
- Mam taką nadzieję - odpowiedziałem.
Dokończyliśmy jakoś próbę.
- Następnym razem bardziej się postaramy - obiecała Anka.
- Powoli trzeba zacząć się uczyć na pamięć - postanowiłem.
- Ja już prawie umiem - pochwalił się Rafał.
- Ty to się lepiej już nie odzywaj - zgasiła go Anka.
- Teraz mnie będą męczyły - westchnął Rafał.
- Lepiej się wylecz - poradziła mu Magda.
- Ja tam wróżę Rafałowi karierę - powiedziałem - takie pomyłki popełniają tylko wielcy aktorzy.
- Mówiłem,że jestem wyjątkiem - siąknął nosem Rafał.
- Rzeczywiście trudno o drugiego takiego - przytaknęła mu Anka.
- Ale się przyczepiła - warknął Rafał.
- Jak rzep psiego...- dopowiedział Marcin, ale nie dokończył, bo Anka kopnęła go w kostkę.
- Co ona taka bojowa? - zdziwił się Irek.
- Zła jest o tę wstążkę - wytłumaczyła Majewska.
- Wielka mi rzecz wstążka - nie rozumiał Marcin.
- A jakby ci ktoś nasmarkał w czapkę? - zapytała Magda.
Marcin zaczął się śmiać.
- Oni nic nie rozumieją - machnęła ręką Anka - ta wstążka niech już zostanie jako rekwizyt.
Rafał spojrzał spode łba.
- Ale i tak ją upierz - dodała Anka.
Wyszli bez swojego charakterystycznego przy wychodzeniu tempa. Zastanawiałem się, czy ich dzisiejsza słabsza forma, to rzeczywiście rozkojarzenie po dyskotece, czy pierwsze oznaki zmęczenia próbami i samą Warszawianką. Chciałem przygotować to przedstawienie naprawdę porządnie, stąd od razu zakładałem żmudną pracę i byłem ciekawy czy oni przyzwyczajeni do szybkich zmian, wciąż goniący za tym,co nowe, pełni zniecierpliwienia właściwego ich wiekowi, naszym czasom, polskiej naturze, wytrzymają to ciągłe powtarzanie mające prowadzić do perfekcji, a mogące skończyć się zanudzeniem aktorów i widzów. Z wnioskami trzeba było jednak poczekać. Zaskakiwali mnie nieraz tak bardzo, że przestałem już dawno wyrokować o czasie przyszłym. Może polski ogień przestaje być słomiany? Może stajemy się konsekwentni, uparci, wytrwali? Może skończyły się narodowe i jednostkowe zrywy, po których oddech łapaliśmy przez dziesięciolecia marazmu i przygnębienia? Może polska psychoza maniakalno-depresyjna została w końcu wyleczona i nie będzie już więcej Somossier, obron Częstochowy, powstań i upadków, i nawet nasi piłkarze przestaną tracić bramki w ostatniej minucie meczu? Jeszcze do niedawna wierzyłem w tę narodową metamorfozę, w tę naszą dojrzałość, która nareszcie zeszła z huśtawki, przestała się bawić w chowanego i raz, dwa, trzy - Baba Jaga patrzy. Zastanawiałem się jednak, czy nasz polonez nie zmieni się w piosenkę o chusteczce haftowanej, którą nowi bohaterowie będą wycierać sobie nosy. Czy nasz obecny realizm i pragmatyzm nie staną się utopią jak kiedyś pozytywizm i utylitaryzm? Czy jakiś współczesny naturalizm nie doprowadzi do kolejnej dekadencji, z której wylęgną się jakieś nowe narodowe i ponadnarodowe socjalizmy? Być może takie są po prostu koleje losów, prawa czasu, prawidłowości ewolucji, którym podlegamy czy tego chcemy, czy nie, a każda próba wzniesienia się ponad nie prowadzi do nietscheańskiego obłędu? W tej pełnej prądów i zawirowań rzece może chodzi tylko o to, by nie utonąć?
Na swoich uczniów patrzyłem jak na przyszłość, próbowałem w tym żywiole stworzyć coś
choćby chwilowo stałego; wysepkę, tratwę choćby dryfujący pniak. Coraz częściej patrzyłem
na kościelną arkę jak na jedyny ratunek, ale i tam oprócz gołębi i saren ratowały się węże
i krokodyle, a znakomitą większość stanowiły szczury. Nie czułem się ani powołany, ani wybrany, ale życie nauczyło mnie pokory, a ta dawała jakąś mądrość. Moją wiarą byli Anka, Magda,
Rafał, reszta i im podobni, ale ta wiara jak to wiara nie opierała się na przesłankach racjonalnych. Chciałem dla nich lepszego świata, jak ich rodzice zapewne, ale chyba lepiej zdawałem sobie sprawę jak w gruncie rzeczy niewiele mogę zrobić. Nie musiałem ich wysyłać na bój jak Chłopicki i innych wielu, ale wypychałem ich na scenę pełną niewidzialnych zagrożeń, szukając poczucia sensu w takich właśnie zbiegach okoliczności jak dzisiejsze wejście matematyka-katechety i nieobecność Roberta. Nie byłem jednak pewny, dokąd ta magia teatru może nas zaprowadzić, ale czy są ludzie, którzy naprawdę wiedzą dokąd zmierzają?
Zastanawiałem się na ile przyszłe losy moich aktorów mogą być podobne do losów postaci
przez nich granych? Magda i Anka były jak siostry, ale i miały siostry, Marcin był wzrostu
Skrzyneckiego, Rafał może i kochał się w Ance, mógł przecież też zakochać się w Agacie,
ostatni konkurs recytatorski zbliżył ich - trzymaj się mnie, to zawsze wygrasz - powiedziała
Agata do Rafała po tym jak oboje przeszli do następnego etapu. W małomównym i rzeczo -
wym Irku zapewne także było coś z Paca jak i w Majewskiej z pani domu. W tym wszystkim
może najmniej ja przypominałem Chłopickiego, ale czułem przecież wyraźną bliskość tej
postaci. Może to po prostu prawda o nas, prawda znana Wyspiańskiemu, ta kwintesencja
polskich losów, ten realizm zbiegów okoliczności i podobieństw, przesądzający o wielkości,
ponadczasowości, wszechobecności arcydzieła? Czymże innym jest Warszawianka jak nie
polskim mitem? Powtarzalnością zaklętą w koło, obecną zawsze i wszędzie? Ten boski
pierwiastek sztuki, dostrzegany wyraźniej po zawieszeniu krzyży w szkołach i coraz mniej
z tego samego powodu widoczny łączył nas, Wyspiańskiego, listopadowych powstańców
i z całą mocą uświadamiał nasze własne człowieczeństwo, stawiając te trzy najbardziej
podstawowe pytania - skąd przychodzimy? kim jesteśmy? dokąd zmierzamy?
A wszystko to w żałosnej salce gimnastycznej niedużej szkoły.
Nie spodziewałem się,że nawet dzięki wielu próbom stworzymy przedstawienie, które zbliży
się choćby do prawdziwej sztuki. Wiedziałem, że w końcu będzie to prosta szkolna inscenizacja, którą obejrzy grupka uczniów, kilkoro rodziców, może jacyś nauczyciele. Miałem jednak
uczucie, że tworzymy ziarenko prawdy najlepszego gatunku i jeśli nawet premierowy efekt
naszej pracy nie stanie się wydarzeniem wykraczającym poza najbliższą okolicę, to dla nas
dzieją się właśnie rzeczy wielkie i dzieją się głównie na próbach. Nauczyłem się w życiu
czerpać radość z powszedniości, wędrowania, samego dążenia. Efekty końcowe były jak święta, czasami radosne, ale też nieco nudnawe, rozleniwiające, dające jedynie chwilę odpoczynku przed naprawdę ciekawymi rzeczami, będącymi jeszcze do zrobienia. W moim życiu dni wolne od szkoły bywały nudne i jałowe jakby całe sakrum realizowało się tylko w kontakcie z uczniami, w aktywności, w nieustannej drodze. Wolne dni męczyły mnie bardziej niż wyczerpujący tydzień i nie był to wcale objaw pracoholizmu, a raczej cierpienie ryby wyciągniętej z wody. W gruncie rzeczy wcale nie traktowałem swojego nauczycielstwa jak pracy, to był jakiś sposób życia łącznie z obiadami w przyszkolnej stołówce. To przedstawienie też było częścią mojego życia, było też częścią ich życia i chyba głównie dlatego traktowałem je tak bardzo poważnie. Z jakichś powodów właśnie oni byli moimi szczególnymi uczniami. Chciałem im przekazać coś więcej niż szkolną wiedzę. Tym czymś były cienie ulotnych duchów snujące się teraz po szkole, myśli, których przeznaczeniem było ciągłe myślenie nie próbujące nawet dobiec jakiegoś określonego końca, okruchy sztuki i boskości, które czasem udawało mi się dostrzec mimo własnej niedoskonałości. Nieco podświadomie próbowałem
złączyć ich z sobą, ale i ze sobą, nie chcąc widzieć, że łączą nas siły nie będące pod naszym panowaniem. Czy jest tak, jak twierdzą Chińczycy, wierząc, że przeznaczenie prowadzi ludzi
do nieuniknionych spotkań w określonym miejscu i czasie? Byłem wówczas skłonny w to
wierzyć, nie próbując jednak dociekać, w jaki sposób to się dzieje. W ten sam sposób powstają, jak sądzę, wszystkie zespoły czy grupy, które mają coś do zrobienia, choćby to była tylko jedna
udana piosenka jak w przypadku kapel rockowych. Coś między nami grało, właśnie grało, nawet dla nas niesłyszalnie, ale jednak. To była jakaś nasza własna Warszawianka, jakiś nasz przebój, wywodzący się w prostej linii od tamtego, chociaż w zupełnie innej instrumentacji, może nawet elektryczno-metalowej. Patrząc na nich, dostrzegałem najwyraźniej tę kulturowo-historyczną ciągłość, której jako nauczyciel języka polskiego miałem być strażnikiem.
Poza jednak tym nauczycielskim obowiązkiem była we mnie moja osobista chęć przekazania im czegoś bardzo ważnego, co mnie też kiedyś przekazano nie wraz ze szkolną wiedzą, ale właśnie mimo niej. To była moja własna polskość, moje własne uczestnictwo w byciu Polakiem wywodzące się z pokoleniowej sztafety i własnego doświadczenia. Nie starałem się być dla nich kimś w rodzaju duchowego ojca, a jedynie podzielić się z nimi czymś, co uważałem za cenne, podzielić się właśnie z nimi. Dziwne, ale zawsze spostrzegałem ich, jakby byli nieco starsi niż byli naprawdę, jakbym patrzył na takich, jakimi dopiero się staną, jakbym mówił w przyszłość. Nie wiem, czy wspomną kiedyś moje słowa, ale tego, że rytm naszych powtarzających się prób w nich zostanie, zawsze byłem pewny.
Czy mówiący o swoich doświadczeniach Chłopicki czuł coś podobnego do tych, z którymi połączyła go młoda żołnierska śmierć? Czy idąc na bój, chciał w tamtych dzieciakach widzieć
ojczyznę i rodzinę? Może zwlekał z oddaniem wstążki tylko dlatego, że chciał być jak ten, któremu rano Marya tę wstążkę dała? Przez chwilę młody, a piękny, a strojny, ale przede wszystkim kochany?
Moim udziałem jak i Chłopickiego była samotność. Samotność kogoś na kim ciąży odpowiedzialność, kogoś, kto wie więcej i nie może liczyć na zrozumienie, kogoś, w kim inni chcą widzieć niezniszczalnego bohatera, pomnik, którym on musi być, bo właśnie potrzebne są pomniki. Jak wiele nagle na scenie pojawia się samotności. Samotny niepokój Marii, samotne życie starego wiarusa, zmierzające ku samotności rozstanie Anny z młodym oficerem. Samotna jest może najbardziej ta całkowita śmierć całej dywizji poległej jak jeden mąż; ten młody, a piękny, a strojny...
A my? Ten zakatarzony jakby powiedziała Anka - zasmarkany Rafał, milczący Irek, roześmiany Marcin, usiłująca się wczuć w rolę Magda, Anka rozstająca się z może ulubioną dziecinną wstążką, Majewska z nosem w książce, ja z tajemnicą nauczycielstwa, Przodek z tajemnicami swojego życia, nieobecny Robert z samotnością długodystansowca.
Dojrzewamy do samotności i do prób jej przezwyciężania, pomyślałem. Jak długo jeszcze będziemy wszyscy razem? Ten rok do końca ich szkoły? Może jednak dłużej, może ten nasz teatr jednak przetrwa, Rafał i Anka zagrają Romea i Julię, Magda Lady Makbet, Marcin Prospera, a Irek Falstafa? Majewska zawsze będzie podpowiadać, a ja tylko na scenie wcielę się w króla Leara? To były moje marzenia, cóż złego w marzeniach?
Rzeczywistość zbliżającego się przedwiośnia była mniej optymistyczna. Za oknem
padał deszcz, wiał wiatr, było ciemno. Wróciłem jeszcze myślami do dyskoteki. Rzeczywiście,
nie wydarzyło się na niej nic szczególnego. Towarzystwo spoza szkoły, które zwykle odwiedzało nasze imprezy w ostatkową sobotę bawiło się w atrakcyjniejszych miejscach. Nasze dziewczyny były nieco zawiedzione, ale przynajmniej nie doszło do napięć wychodzących poza rutynowe szkolne nieporozumienia. I tak uczniowie dostali, to co chcieli, a my nie mieliśmy kłopotów z nieznajomymi, przyciąganymi zwykle przez dyskotekową atmosferę. Rajewska zebrała parę punktów jako opiekunka samorządu, ale ci, którzy mieli znaleźć się w przyszłorocznej Radzie Uczniowskiej, dobrze wiedzieli, kto ukrywał się za całą sprawą. Spokojny przebieg zabawy był też dobrym argumentem w zabieganiu o następną. Niewątpliwie podskoczyły też akcje pani od muzyki, która poszła bawić się z młodzieżą. W moich planach rozdzielenia szkolnej władzy ustawodawczej od wykonawczej mogła ona odegrać ważną rolę. Myślałem po prostu, żeby po przyszłorocznym zwycięstwie w wyborach zachować dla siebie funkcję opiekuna Rady Uczniowskiej, a panią Dominikę zaproponować na opiekunkę samorządu.
Dodatkowo kontakt uczniów z młodą nauczycielką osłabiał wpływy Rajewskiej. Szkolna polityka nie była moją pasją, ale życie zmuszało mnie do jej uprawiania. Zaniedbałem tego w ze-
szłym roku i w efekcie przegrałem z Rajewską. Jak widać w szkole tak jak w dorosłym świe-
cie zręczną intrygą dawało się załatwić więcej niż rzeczywistymi zasługami. Ogólnie więc
wszyscy byliśmy zadowoleni i skwaszona atmosfera ustąpiła miejsca przewietrzonej normalności. W straty należało tylko wliczyć tydzień przed dyskoteką i tydzień po niej. Przed uczniowie żyli tym, jak będzie, po tym jak było. Później było trochę czasu, który można było sensownie wykorzystać, aż nadchodziła chwila, w której atmosfera znowu zaczynała gęstnieć i należało zorganizować kolejną dyskotekę. Taki rytm szkolnego życia był całkiem do zniesienia, a odstępstwa od niego przynosiły zazwyczaj dość poważne straty. Nauczyciele, którzy tego nie rozumieli, narażali się na ciągłe zdenerwowanie, pomstowali na młodzież i przeklinali swój zawód, uważając go za ciężki i niewdzięczny.
Licząc na nadchodzący dobry okres podyskotekowy zgasiłem światło w sali gimnastycznej.
Dodaj komentarz