Próba VI cd
Próba VI cd
Nieobecność Magdy skomplikowała mi nieco życie. Miałem nadzieję, że na tej próbie popracujemy zwłaszcza nad rolą Marii. Z drugiej jednak strony może Magda potrzebowała nieco odpoczynku, a może więcej czasu? Jej rola była szczególnie trudna i mocno obciążająca. Jeśli
miała się w nią naprawdę wczuć, z wieloma uczuciami musiała się zmierzyć. Ten spalony czajnik, to była niezła lekcja odpowiedzialności i miałem nadzieję, że awantura mamy zmusi pannę do myślenia. W końcu Maria strojąc swego rycerza, też nie umiała do końca przewidzieć tego, co może się stać. Realność zagrożenia docierała do niej powolnym krokiem rannego żołnierza, opóźniona dodatkowo ludzką słabością Chłopickiego. Spalony czajnik był jakimś sygnałem kończącej się beztroski, której całkowitym kresem była dla Marii śmierć narzeczonego. Znowu sprawy małe splatały się z wielkimi, a wydarzenia pozornie pozbawione związku okazywały się elementami tej samej całości. Mój los na wielkie losy cienie rzuca - mówiła Maria. Los Magdy rzucił cień na losy naszego przedstawienia. Czasami zastanawiałem się jak nasze losy miały się do tych większych. Czy istniała jakaś duchowa więź między nami, a siłami sprawczymi decydującymi o przyszłości całego narodu, Europy, świata? Patrzyłem na tę swoją młodą Polskę niepewny, czy gdy dorośnie będzie na miarę naszych marzeń i oczekiwań. Moi uczniowie odchodzili w przyszłość i nie sposób było przewidzieć, czy zagubią się
w bezimiennym, szarym tłumie, czy ich nazwiska trafią kiedyś do podręczników szkolnych.
A przecież jeśli nawet nie znajdą się nigdy wśród wybranych tego narodu, to przecież mogą
być Annami, Mariami, Janami, Józefami, tymi, których losy na wielkie losy cienie rzucą.
Nie mogłem wiedzieć jakie jest miejsce tego kawałka wypełnionego nami sali gimnastycznej
w otaczającej nas czasoprzestrzeni. Tyle różnych spraw działo się w niej w tym samym czasie,
kiedy trwały nasze próby. Czy istniał jakiś wymiar łączący wszystkie te wydarzenia w jakąś
uporządkowaną całość, czy stanowiliśmy tylko jakąś drobinę chaosu istniejącego jeszcze tylko dzięki swemu ogromowi, pozwalającemu na powolny według naszych ludzkich wyobrażeń rozpad? Czy metafizyczne eteryczności były samą istotą naszego istnienia, czy też ułudą pozwalającą na znieczulenie pozbawionej jakiegokolwiek sensu egzystencji? Nie dały na to odpowiedzi pokolenia filozofów, fizyków i innych wszelkiego rodzaju naukowców, mających doprawdy druzgocąco śmieszną nadzieję, że jakimś galaretowatym stworom, niewiele większym od nicości uda się przeniknąć tajemnicę bytu. Zawieszeni w próżni między wieloprzymiotnikowymi materializmami, a nieokreślonym do końca idealizmem, mniej niż kiedykolwiek byliśmy w stanie dać odpowiedź na najprostsze z ontologicznych,wiecznych pytań, a może pytań właśnie wiecznych ontologicznie? Nigdy chyba też bardziej nie czuliśmy potrzeby, aby odpowiedzi na takie pytania otrzymać. Uśmiechnąłem się; tu przecież, w szkole zaczynała się mleczna droga wiodąca od dziewczęcej wstążki fikcyjnej Marii poprzez bezkresy kosmosu do realnie spalonego czajnika jak najbardziej rzeczywistej Magdy. Któż byłby w stanie prześledzić tę drogę? Zajęci codziennością niewątpliwie w tym wszechświecie przecież byliśmy. Czy ten byt określał naszą świadomość, czy też właśnie ta niedostateczna świadomość określała nasz byt, było zagadką, nad którą wreszcie mogliśmy bez przeszkód się pogłowić.
Wolność to możność stawiania pytań i szukania na nie odpowiedzi, przynajmniej taką wolność od niedawna zaczynałem odczuwać. Wolność ta przyniosła ze sobą głównie nieznane. Błądziliśmy wszyscy w niepewności uparcie trzymając się wydeptanych ścieżek, bojąc się skrótów i obejść do niedawna jeszcze zakazanych. Wielu zaczynało już sobie uświadamiać, że chciało wcale nie wolności, ale pieniędzy, nie sprawiedliwości lecz zemsty, nie praw należnych każdemu człowiekowi lecz znalezienia się wśród tych, którym jakieś specjalne prawa miałyby przysługiwać. Kolejna rewolucja grzęzła w obłudzie, władzy, oportunizmie, małościach i rozmywała się w nijakość dumnie obnoszoną jako zwycięstwo. Wszystko tak, jakby siłą tradycji nawet wygrana musiała się w tym kraju okazać klęską. Więcej wokół siebie słyszałem ostatnio narzekania niż w poprzednich zniewolonych latach, jakby wolność do poczucia pokrzywdzenia była najbardziej dostępnym poziomem wolności. Nad tym padołem płaczu unosiło się jakieś niewyraźne poczucie zagrożenia i niejasny lęk przed przyszłością, niemalże mickiewiczowskie - co to będzie? Co to będzie? Pustkę po codziennej do niedawna kaszy gazetowo-telewizyjnej dydaktyki wypełniały bojaźń i drżenie, jakby tylko egzystencja w swojej najbardziej przyziemnej postaci wypełniła sobą całą otaczającą przestrzeń.
Starałem się przed tą zagęszczającą się atmosferą bronić siebie i swoich uczniów, ale mieliśmy wszyscy poczucie pewnej umowności tego, co robimy, drugoplanowości niejako, jakby demokratycznie niezadowolona większość skazywała nas na ciągłe trwanie w opozycji.
Sztuka duża i mała tak jak sport przeliczana była coraz częściej na pieniądze i w około brzę-
czało głucho miedzią dodatkowo zżeraną przez inflację, a więc i ta muzyka brzmiała coraz ża-
łośniej, współgrając z ogólnym lamentem w jakimś requiem czy epitafium po czasie nadziei
i tęsknoty. Skąd brała się ta niewyczerpana niewiara w narodzie właśnie wiarą żyjącym przez
lata, na to nie potrafiłem sobie odpowiedzieć. Może była efektem zmęczenia ostatnim dziesięcioleciem, może depresją marzyciela po nagłym i niespodziewanym spełnieniu pragnień, może niechęcią do spojrzenia na rzeczywistość taką, jaką była naprawdę? Byliśmy jak chory,
który co prawda wyzdrowiał, ale choroba tak go wytrąciła z właściwego rytmu życia, że wszystkiego musi się nauczyć niejako od początku.
Mnie najbardziej dokuczał fakt, że nic pewnego nie mogłem swoim uczniom obiecać. Sam przyzwyczaiłem się do niepewności, do nieustannej walki o własną odrębność, własne zdanie,
prawo do własnego działania. Oni jakby chcieli tego uniknąć, wciąż oglądali się, czy przypad -
kiem nie ma w pobliżu kogoś gotowego walczyć za nich, a kiedy nie znajdowali szarzeli, maleli, rezygnowali z marzeń, dążeń, z siebie. Dziwnie słabe rosło to pokolenie mające otwierać XXI
wiek, jakby przytłoczone etosem Solidarności, legendą stanu wojennego, czasem minionym,
który nie był ich czasem. Zastanawiałem się czego będą musieli dokonać, aby uzyskać swoją
tożsamość, czym zapiszą się w dziejach, co będą musieli przeżyć, żeby powiedzieć o sobie
to my. Anka, Magda, Rafał, Marcin, Irek, Majewska to byli przecież ci obecnie najlepsi, ów kwiat
młodzi, na którego śmiercią biadał Chłopicki. Czy rozwinie się ten kwiat, rozkwitnie nim zetnie
go żelazo jakiegoś nowego lecz równie śmiertelnego kształtu? A może po prostu przekwitnie
niewzbudzając większego zachwytu i nikt nie zapyta się kiedyś - gdzie są kwiaty z tamtych
dni? Nie wiedziałem czy chcieć dla nich żywej Sławy jak Maria dla swego narzeczonego, czy
nudnawej ale bezpiecznej powszedniości, którą niemal tak samo trudno zaakceptować jak krew znaczącą losy pokoleń górnych i chmurnych. Rachunek prawdopodobieństwa podpowiadał dla nich przyszłość biało-czerwoną, ale to mogło oznaczać dokładnie wszystko.
Nieobecność Magdy, jak to zwykle bywa, zwróciła na nią szczególną uwagę. Cały czas
nie miałem pewności czy właściwie obsadziłem ją w roli Marii. Może lepiej było dać tę rolę Ance? Niewątpliwie za Magdą przemawiało więcej, ale całkowitego przekonania co do trafności wyboru nie miałem. A jednak Magda w ostatnich tygodniach spoważniała, coś zmieniało się w niej, doroślało. Główna rola, Robert, nawet ten głupi czajnik, to chyba były w jej życiu ważne wydarzenia, a przecież nie o wszystkim, co działo się w jej życiu mogłem wiedzieć. Zdecydowanie właśnie o niej wiedziałem najmniej. Z Majewską zbliżyły mnie te dawne kolonie, Ance czasami niemal czytałem w myślach, z chłopakami rozmawiałem często, o czym się tylko dało, z Magdą jakoś było inaczej. Lubiłem ją i uważałem za najsympatyczniejszą swoją uczennicę. Miała w sobie widać coś ze swojej mamy, osoby rzeczywiście wesołej i przyjaźnie do świata nastawionej. Siedział w niej też zapewne ten sam ładunek dynamitu wybuchający niekiedy z nieopanowaną siłą. Myślałem sobie o niej biała Magda, bo rzeczywiście miała jasne włosy i białą cerę, która w momentach nagłych emocji potrafiła się gwałtownie zaczerwienić. Było też w Magdzie coś magicznego, magdycznego jak mówiłem. Potrafiła otaczać się dziwną aurą, przez którą trudno było przeniknąć, a która promieniowała takim ciepłem, jakby w środku Magdy palił się niezwyczajnie gorący płomień. To ciepło, które z Anki rozlewało się na całe otoczenie, w Magdzie było ukryte, jakby czekało na kogoś, kto odkryje je kiedyś i to odkrycie wprawi go w wieczne zdumienie. Język wypracowań Magdy był wyjątkowo staranny, niemal literacki, choć panna nie lubiła się zbytnio rozpisywać. Trafiały się jej jednak zdania tak celne,
że określały dokładnie sedno sprawy i mogły uchodzić za aforyzmy. Przy jakiejś okazji, zastanawiałem się głośno nad Magdą. Powiedziała wtedy - niech pan się tak nie męczy, ja jestem
taka prosta dziewczyna. W gruncie rzeczy taka była, ale jakaś nieznana, a wielce oryginalna
część Magdy nie dawała mi jednak spokoju. Co ciekawe, twarz Magdy żywo wyrażała każde
uczucie, co było siłą jej aktorstwa, zwłaszcza że mimikę zawsze popierała gestykulacja i właś-
ciwie całość Magdy. Magda nie była zdolna do ukrycia czegokolwiek, możliwe więc, że o tej
swojej tajemniczej części nie wiedziała sama. Najwspanialsza była w Magdzie jej radość.
Wybuchała spontanicznie i wcale nierzadko. Magda mogła wtedy zatańczyć na łące, wskoczyć na ławkę, rzucić się na szyję Ance albo Majewskiej i porwać za sobą całe, nawet najbardziej ponure otoczenie. Rozśmieszało mnie, że jej młodsza siostra na codzień osoba dość poważna, podobną ekspresją popisywała się na scenie i od pewnego czasu zastanawiałem się nad włączeniem jej do naszego zespołu. Nie umiałem jednak rozmawiać z Magdą tak po prostu jak z Anką czy Majewską. Coś utrudniało kontakt między nami i nie umiałem powiedzieć, czy to coś jest we mnie, czy w niej. Ta trudność była jakoś podobna do tej, jaka istniała w relacji między Chłopickim i Marią. Tymczasem coraz częściej spostrzegałem Magdę skupioną, poważną, zamyśloną i to nie tylko na scenie, ale także w klasie. Patrząc na nią w czasie jakiejś lekcji, kiedy samodzielnie szukali czegoś w słownikach czy encyklopedii, widziałem kogoś kto nie tyle wyszukuje potrzebne hasła czy słowa, ale z całą powagą studiuje i studiowaniem tym jest pochłonięty bez reszty. Tak naprawdę zagadką były dla mnie rzeczywiste możliwości Magdy. Miałem wrażenie, że stać ją na dużo więcej niż to się jej zdawało i dlatego postawiłem jej na koniec zeszłego roku czwórkę, choć przy odrobinie dobrej woli mogłem naciągnąć jej stopień. W tym roku usiłowała wykrzesać z siebie więcej i robiła to z pewnym powodzeniem, chociaż nie było to jeszcze tyle, ile chciałem z niej wydobyć. Po tej zeszłorocznej czwórce ominęła mnie jej radość z jaką niewątpliwie przyjęłaby piątkę i miałem nadzieję, że w tym roku będę świadkiem owej niepohamowanej eksplozji szczęścia. Nie byłem o Magdę tak zazdrosny jak o Ankę, ale jej bliskie kontakty z Rajewską drażniły mnie. Miałem wrażenie, że opiekunka harcerzy zatruwa mi dziewczynę zgryźliwym babskim jadem, którym była wypełniona po brzegi. O ile Anka na panie nauczycielki była hermetycznie odporna, to Magda ulegała wpływom starszeństwa. Być może mniej wierzyła w siebie, albo była to oznaka tkwiących w niej sporych ambicji. Podświadomie czułem, że Magda jakoś odczuła moją sympatię do Anki. Troszkę to było tak, jakbym między nimi dwiema dokonał wyboru. Tak naprawdę to to szczególne miejsce Anki nie przeszkadzało chyba tylko Majewskiej, traktującej mnie jak starego przyjaciela rodziny. Majewska była skłonna usprawiedliwić każdy mój występek i trwać przy mnie niezłomnie w największych nawałnicach. Majewska była jak mur przyjaźni, a ktoś, kogo raz uznała za swojego przyjaciela, mógł jej być dozgonnie pewny. Stałość Majewskiej była przysłowiowa i co ciekawe wymuszała stałość również na drugiej stronie. Nie potrafiłbym się sprzeniewierzyć Majewskiej, zresztą niech bym tylko spróbował. Majewska zajmowała przy mnie pozycję kogoś w rodzaju asystentki profesora i czasami zastanawiałem się, kto z nas bardziej drugiemu podnosi prestiż. Poza wszystkim Majewska miała na mnie autentycznie zbawienny wpływ.
Miałem nadzieję, że po nieobecności Magda będzie szczególnie się starać i postać Marii przybierze realne kształty. Tymczasem dociekliwość Irka zmuszała mnie do jeszcze dokładniejszego przyjrzenia się Chłopickiemu. Chciałem go widzieć i zagrać jako postać pozytywną. Dla mnie postawa generała nie wynikała z próżności i dumy, a raczej z odpowiedzialności wodza. Trzeba było oddać władzę komu innemu, aby wykazać swoją wyższość i po ponownym przejęciu dowództwa, mieć niepodważalny autorytet. Żymirski wygubiłby ludzi i sam zginął, gdzie by go nie wysłano, bo tego właśnie chciał, tak jak ten młody, a piękny,a strojny. Chłopicki jest realistą i wie, że na wojnie ludzie ginąć muszą, wie też, że dla zwycięstwa trzeba poświęcić to, co konieczne. Jego działanie jest skuteczne i przynosi oczekiwany skutek. Wątpliwości generała zaczynają się dopiero, gdy okazuje się, że żołnierz, który tak napraszał się o ważne zadanie i do którego próśb się przychylił, jest narzeczonym Marii. Do tej pory był dla niego jednym z adiutantów, nieco irytującym narwańcem, który swoją ochotą wybawił go z konieczności dokonania wyboru. Możliwe, że gdyby Chłopicki sam musiał wybierać posłałby raczej narzeczonego Anny, licząc, że ten okaże się rozsądniejszy i może uda mu się przeżyć, możliwe jednak, że wysłałby jednak tamtego, nie chcąc niepotrzebnie narażać jego zdaniem lepszego żołnierza. Jak trudno byłoby mu się zdecydować, gdyby wcześniej wiedział o ich związkach z Marią i Anną? Skojarzyłem sobie, że coś podobnego przydarzyło mi się ostatnio.
Na ostatni konkurs recytatorski pojechali między innymi Rafał i Robert.Wcześniejsze doświa-
dczenia mówiły mi, że któryś z tej dwójki może przejść dalej. Na to, że przejdą obaj raczej nie
liczyłem. Jury z wyrównanej czołówki dokonywało zwykle wyboru tak, żeby liczbą uczestników
w następnym etapie obdzielić większą liczbę szkół. Do wywalczenia było jedno, góra dwa miejsca. Moim pewniakiem była Agata, drugą osobą mogła być Anka, albo któryś z chłopaków. Stawiałem raczej na chłopaków, ponieważ startowało ich zwykle niewielu, a dziewcząt bywało zawsze więcej i to na ogół mocnych. Kiedy szukaliśmy konkursowego repertuaru przypomniał mi się But w butonierce Brunona Jasieńskiego. W naszej nowej rzeczywistości autor był dość prowokacyjny, ale na tle mdłej konkursowej klasyki But mógł okazać się przebojowy. Wiersz pasował zarówno do Rafała jak i Roberta. Dałem go Rafałowi i z nim przed konkursem pracowałem mocniej. Przyczyn było kilka. Roberta byłem jakby mniej pewny, poza tym kończył w tym roku szkołę, a na brak sukcesów choćby w sporcie nie mógł narzekać. Rafał nie zawodził w próbach ogniowych, sukces mógł go podbudować i za rok mógłby powalczyć nawet w finale wojewódzkim. Moje przewidywania potwierdziły się niemal dokładnie. Agata wzbudziła entuzjazm jurorów i publiczności, a Rafał mówiący But z wyzywającą bezczelnością również przeszedł dalej. Po konkursie przewodnicząca jury po zachwytach nad Agatą, stwierdziła,że właściwie obaj chłopcy byli dobrzy, ale ten młodszy przebił się repertuarem. Mogłem mieć więc prawdziwą satysfakcję, ale też pewne wątpliwości czy przypadkiem nie pozbawiłem sukcesu Roberta. A może to sprzyjająca Rafałowi Anka wpłynęła na moją decyzję? Nigdy nie wiedziałem do końca, na ile jej ulegam. Poniekąd moje poczucie winy wobec spisanego na straty Roberta było namiastką poczucia winy Chłopickiego. Tak jak jemu wydawało mi się, że postąpiłem słusznie, ale, ani on, ani ja nigdy nie będziemy wiedzieć, co by było, gdybyśmy postąpili inaczej. Na obu nas ciążyła jakaś odpowiedzialność i obaj walczyliśmy o sprawę nadrzędną; on o wolną Polskę, ja o szkolny teatr, a właściwie o jakiś wspólny szkolny sens. Sukces i władza były nam potrzebne nie dla zaspokojenia próżności, ale dla ostatecznego zwycięstwa.
Przypomniała mi się Anka z jej nadzieją, że może przynajmniej ich dzieciom w szkole będzie
lepiej. Niby żartowała, ale przecież wszyscy poświęcaliśmy coś z myślą o tych przyszłych pokoleniach. Jakiż inny ludzki sens miały by te wszystkie niedorosłe śmierci w upadłych powsta-
niach? W konkursach recytatorskich zbierałem cięgi z uczniami klas, które już skończyły szkołę, z własną klasą, nawet z Anką, Magdą i Rafałem, a teraz Agata znalazła się w finale wojewódzkim niemal bez wysilku. Tak było właściwie ze wszystkim, ktoś walczył o przetrwanie, torował drogę, rozbijał mury, inni paradowali po przygotowanych dla nich gościńcach. Na zasadzie tego samego prawa Anka z Magdą mogły wyważyć drzwi, kiedyś naprawdę wyłamane przez Beatę. Jakieś miejsce w tym upartym dążeniu pokoleń mieliśmy my wszyscy, wielcy na miarę naszej niedużej szkoły, niedużego kraju, niedużej Ziemi. Nad tym wszystkim zawsze będzie unosiło się będzie nasze polskie pytanie - czy te śmierci, te poświęcenia, ta cena, to nie nazbyt wiele? I odpowiedź będzie zawsze jedna - ta cena po prostu była taka i trzeba było ją zapłacić. Oto właśnie nasz tragizm, to nasze przeznaczenie, z
Dodaj komentarz