Próba VII cd
Próba VII cd
Właściwie spodziewałem się po tej próbie czegoś więcej.Całość przedstawienia rysowała siię niby wyraźnie,Magda zaczynała chwytać o co chodzi,ale męczyło mnie uczucie nie-
dosytu.Może po prostu zbyt wiele się spodziewałem,wymagałem za dużo od małoletnich amatorów i nieprofesjonalnego reżysera i trochę gubiłem się w szczegółach.Miałem wrażenie,że wymyka mi się jakaś główna idea Warszawianki,albo raczej nie potrafiłem powiązać polifonii wszystkich jej idei w całość.Realizm,symbolizm,mistycyzm,psychologia,historia,fikcja,teatr, szkoła - było tego dużo.Rozsadzało to naszą małą salkę,nasze skromne możliwości.Zmagałem się z przeważającą siłą zupełnie jak listopadowi powstańcy.Uparcie dręczyła mnie myśl,że nasze przedstawienie tak jak grochowska bitwa pozostanie nierozegrane.Ta z pozoru łatwa, szkolna sztuka była jak skondensowane mleko ; już jej było więcej niż na początku,a jeszcze nie zaczęła kipieć.Coraz wyraźniej spod narodowej fasady wyłaniał się grecki fundament.
Trzy jedności,zagniewany Achilles,kasandryczna Maria,stary wiarus jako oniemiały Tejrezjasz.Rozumiałem,że to ważne w Nocy Listopadowej czy wyzwoleniu,ale okazywało się istotne i tutaj.Ciążył mi jakiś mit,którego nie potrafiłem rozwikłać,albo raczej,którego rozwiązywanie następowało powoli i odsłaniało niepokój poprzedzający każde odkrycie prawdy.Uczucia podobne do takiego musiała przeżywać Marya.Prawda o ludzkim ograniczeniu ; możliwościami, talentem, czasem, tą małą salką,w końcu śmiercią. Kiełkował we mnie bunt przeciwko tym barierom,a przecież wiedziałem,że tak jak powstanie skazany jest na upadek.Budzi się we mnie rycerz z uśpienia,pomyślałem.Zapewne i we mnie dzrzemie ten polski orzeł,któremu właśnie przywrócono koronę.Drzemie z pewnością i w nich,moich nieopierzonych aktorach, chociaż może się im wydawać niemodny, staroświecki, egzaltowany. Nie lubiłem słowa patriotyzm. Nadużywali go wszyscy w tym kraju przy każdej okazji,aż zużyło się i straciło znaczenie. Starczało mi zwyczajne poczucie własnej polskości zakorzenione w języku, tradycji, historii, tym wszystkim w czym się wychowałem.Nigdy nie miałem ochoty na zagraniczne wojaże,nie mówiąc już o emigracji.Patrzyłem jak komunizm wykształcił w wielu moich znajomych potrzebę bycia towarem eksportowym lub choćby uchodzenie za odrzut z eksportu. Polskie kompleksy, polski wstyd,ta nie wiedzieć skąd biorąca się polska niższość zawsze dziwiły mnie. Nie uważałem się ani za lepszego,ani za gorszego niż przeciętny Europejczyk,a ostatnie gwałtowne dążenia rodaków by wejść do Europy wydawały mi się żałosne jak skomlenie szczeniaka pod drzwiami pokoju.Nie wydawało mi się,że kiedykolwiek z Europy wychodziłem,a nie potrafiłbym wejść tam skąd nie wyszedłem. Możliwe, że po prostu nigdy nie utraciłem narodowej dumy, pewnie dlatego,że uważałem ją za rzecz pospolitą,a nie garnitur wkładany od święta. Uczyłem języka tego kraju, znałem jego historię, niegdyś włóczyłem się po nim od Morza do Tatr. Bywałem w tym kraju szczęśliwy i nieszczęśliwy, a wstydziłem się głównie za stan wojenny i tłumy na pochodach pierwszomajowych.Solidarność zdjęła ze mnie ten wstyd,a miałem nadzieję, że wolność od gniotącej mózg ruskiej papachy i niby polskiej generalskiej czapki szybko pozwoli wszystkim nadrobić zaległości umysłu i wyprostować pokrzywionego nonsensami ostatnich czterdziestu pięciu lat ducha. Szczerze mówiąc poza wolnością słowa i działania nie potrzebowałem wiele i dość naiwnie sądziłem,że innym też tyle powinno wystarczyć. Nie wiedziałem na ile udaje mi się swoim uczniom przekazać tę wewnętrzną polską stałość, ale starałem się jak umiałem,bo po prostu uważałem, że warto.Lubiłem tę polskość Wyspiańskiego nieprzejmującą się czy zostanie zrozumiana za granicami. Jakiż sens byłoby pisać po polsku dla Niemców, Francuzów, Anglików czy wszystkich innych narodowości ?
Greckie korzenie,piastowska duma,romantyczna wspaniałość i chłopski zdrowy rozsądek, to była mieszanka,która mi jak najbardziej odpowiadała.Miałem nadzieję,że ten kraj w ostatnim półwieczu tak źle budowany jak ta szkoła da się naprawić dzięki swojemu dziedzictwu i ożywczemu powiewowi teraźniejszości. W chwilach takiego optymizmu zapominałem o codzienności pokoju nauczycielskiego mającego wszelkie cechy hotelu Barbary Ubryk, nie chciałem widzieć powszednich skumbrii w tomacie i odświętnych balów w operze. Zresztą jak dowodziła pewna znajoma poetka Gałczyński był komunistą, a Tuwim Żydem, a wszystko to oczywiste szkalowanie Polski za moskiewskie i mośkowe pieniądze. Ta nasza rodzima niechęć do spojrzenia w lustro skojarzyła mi się z obecnym lękiem przed lustracją. Rozweseliłamnie myśl, że Anka nie boi się lustra. Jak Chłopicki w Marii, tak ja w Ance zacząłem widzieć swoją Polskę; wysoką, długonogą, pełną życia, zdolną, mądrą, przyjazną, rzucającą wszystkich na kolana swoim uśmiechem. W Ance nie było ani cierpiętnictwa, ani skrzywienia pokrzywdzeniem, ani zawiści, ani kłótliwości, ani egzaltowanego szaleństwa, ani służalczej uległości. Byłem kiedyś świadkiem powrotu jej ojca z zagranicy. Zrozumiałem wtedy, że dla niego ojczyzną były te dwa biegnące na spotkanie z okrzykiem - tata - podlotki; Anka i Iza. Trudno byłoby mi powiedzieć,która z nich była biała, która czerwona. Jakoś tak czułem, że Anka to przyszłość. Widziałem jej upór w dążeniu do celu, to samodzielne rozpoznawanie dobra i zła, jakąś rzadką dzielność w trudnych chwilach i tę zwyczajność mimo urody, talentu, rozumu. Do takiej Polski Europa przyleciałaby sama i chodziła za nią jak nieprzytomny tłum adoratorów. A inni?
Magda, Majewska, chłopaki? To przecież też była Polska. Dojrzewająca jak Magda, sumienna jak Majewska, logiczna jak Irek, wesoła jak Marcin, pełna nieprzewidywalnych możliwości jak Rafał. Młoda Polska; w sto lat po Wyspiańskim, u schyłku wieku, nowa, młoda Polska, wyrosła na tradycji bohaterów,wieszczów i tych nieznanych żołnierzach, dziewczynach, chłopakach. Kiedy patrzyłem na skwaśniałe grono pedagogiczne, trudno było mi dostrzec w nim to co może w ich nauczycielach budziło optymizm i nadzieję. Zniechęceni, sfrustrowani, wiecznie skrzywieni, wrodzy każdemu przejawowi życia. Nawet dyrektorka, w końcu młodsza ode mnie, jesz cze nie tak dawno mająca chęć przestawiać wrosłe w podłogę graty w pokoju nauczycielskim, nawet ta kochająca taniec Dominika, roznosząca pełne socjalnych narzekań ulotki Solidarności Pracy. Zapał wygasł, zostało narzekanie, Dulscy, Połanieccy, Kowalscy tak samo szarzy jak do niedawna,przestraszeni zmianami,które nieraz sami wywołali. Oni tak jak Przodek nie myśleli o wolności tylko o przystosowaniu, gorączkowo myśleli jak powinno być i do tego dziwoląga bezkształtnego powinnizmu dopasowywali swoje chęci, marzenia, indywidualności. Krygowali się przed księdzem proboszczem i szukali jakiegoś antidotum na klerykalizm tęskniąc za pierwszym sekretarzem, który kiedyś zwalniał z uciążliwych obowiązków wobec Pana Boga. Kiedyś szli na pierwszomajowy pochód, czując się w duchu katolikami, teraz chodząc na procesje w duchu ukrywali dawne strachy, małości, ześwinienia. Homo Sovieticus jak mawiali uczeni w piśmie,nieszczęśnicy budzący częściej złość niż litość. Bałem się, że ta niewolnicza fala zaleje, zatopi kiedyś i moich aktorów. Magda zostanie zapracowaną żoną, Majewska piłowatą nauczycielką, Marcin pogoni za pieniędzmi i karierą, Irek oklapnie przed telewizorem, tylko Anka i ... Rafał. W tę dwójkę wierzyłem najmocniej. Nosili w sobie ten wewnętrzny niepokój, który nigdy nie pozwala usiąść i siedzieć. Oni mogli tylko zwyciężyć, albo zginąć. Miałem nadzieję, że wrośnie w nich ta nieruchomość Chłopickiego i poprowadzi do tryumfów nad gnuśnością, blichtrem, ułudą. Miałem nadzieję, że zostanę w nich ja i jak prawdziwy nauczyciel pomogę im nie zagubić siebie w tłoku, gwarze, pędzie. Przynajmniej taki był mój cel, przynajmniej tego właśnie próbowałem. Nie wiem dlaczego akurat we mnie nie było zniechęcenia, niewiary, poczucia beznadziejności. Może po prostu przeszedłem przez tę szarość, zostawiłem ją za sobą. Obudziłem się z naszego narodowego, chocholego poloneza i nie dręczyły mnie nocne zmory symbolicznych duchów. Nie zawsze jednak tak było i nie miałem pewności, że zawsze tak będzie,chciałem jednak wierzyć, że ta siła nim się we mnie wyczerpie, przejdzie na nich i wraz z nimi urośnie. Miałem poczucie, że ta szkoła i ci uczniowie są moim powołaniem i będą tak długo jak jakaś najwyższa instancja uzna to za potrzebne. Tak naprawdę sprowadzało to się do znalezienia swojego miejsca w życiu.Długo szukałem,ale znalazłem.Tego samego chciałem dla swoich uczniów.W Polsce nie będzie z nich nic jako zawsze - mówił Chłopicki.
Ten wyrok wisiał nad nimi, ale mimo wszystko wierzyłem w tę najnowszą polską odmianę losów. Jakie mieli rzeczywiste szanse życia bez rezygnacji z własnych dążeń? Już teraz zaczynały się małe kompromisy, zastępowanie prawdy namiastkami takimi jak choćby ten nasz teatr bez sceny, kurtyny, dekoracji, kostiumów. Tylko ludzie i słowa, cóż, że przecież to najważniejsze, bez tej przedmiotowej ułudy nie będzie czaru, zostanie prawda walki bez munduru, bez broni, amunicji, walka znana dobrze wielu pokoleniom. Skończy się nasz romantyzm i pozostanie przyziemny trud Wokulskich prowadzący do jakiegoś bliżej nieokreślonego wybuchu. Przyjdą znowu narzekania na lekkomyślność podchorążych, nieodpowiedzialność warszawiaków, brak realizmu Solidarności. Zaczną się tłumaczenia Radziwiłłów, Wielopolskich, Jaruzelskich, tych wybierających mniejsze zło, zło z każdym nowym czasem rosnące. Kiedyś jedna z metodyczek potępiła mnie twierdząc, że niepotrzebnie rozbudzam w uczniach nierealne na-dzieje - kiedy im się nie powiedzie pana znienawidzą i staną się zgorzkniali i rozgoryczeni - mówiła - tak jak pani - odpowiedziałem. A przecież miała swoją rację. Maria obwiniała Chłopickiego za swoje złudzenia, śmierci męża w powstaniu moja babka nie przebaczyła nigdy Borowi-Komorowskiemu, więc i mnie pewnie ktoś czegoś kiedyś nie wybaczy, pytanie tylko czy tego co zrobiłem, czy tego czego właśnie nie zrobiłem?
Ironia historii i tych małych nieznanych historyjek. Za Niemca nie było tak źle, za Gierka postawiłem dom, za Jaruzelskiego był porządek - tak już dzisiaj mówili ludzie. Zdarzało się, że wieczorami wątpliwości nie pozwalały mi zasnąć, rano przychodziłem do szkoły i dalej robiłem swoje. To ciekawe, że właśnie Magda i Robert przypadli sobie do gustu. Jakie miał szanse zrobienia kariery nasz najlepszy szkolny sportowiec? Czasy Kusocińskich, Chromików nawet Malinowskich minęły. Kenijczycy, Tunezyjczycy, Marokańczycy, Etiopczycy królowali w biegach długich i średnich. Zakładając nawet, że Robert zostanie kiedyś reprezentantem kraju, mógłbym w telewizji obejrzeć może jak odpada w przedbiegach olimpiady. W jakimś sensie wysłałem go na straconą pozycję. Ale przecież tyle się wokół działo spraw, które właściwie nigdy nie miały prawa się zdarzyć.
Ja sam niespokojny jestem o niego,aleć jeszcze wierzem...- mówił Chłopicki ściskając w dłoni zakrwawioną wstążkę, może jednak miał nadzieję, że to krew starego wiarusa? Któż mógł nas zwolnić od próbowania? Próbowali powstańcy, próbowała Solidarność, próbowaliśmy i my. Skojarzył mi się Lot nad kukułczym gniazdem - Ja przynajmniej próbowałem - mówi Murphy; w końcu komuś się uda. Tyle się przecież już udało.
Jak te sprawy narodowe ciążą nad nami.Nawet nad naszym małym teatrem. Co prawda najwięcej się w tym kraju mówiło ostatnio o pieniądzach, trochę więc realnego patriotyzmu było całkowicie na miejscu. Zwłaszcza teraz, kiedy wreszcie można było mówić co się myśli, bez obaw i bez dreszczyku konspiracyjnej emocji. Czułem nawet, że takiego zwyczajnego mówienia jest jakby za mało. Dęte przemówienia i wyrosła z komunizmu apolityczna przeciwwaga pozostawiały miejsce na normalne bycie Polakami. Mieliśmy taką, a nie inną historię, więc dlaczego nie pamiętać o niej? Mamy taką, a nie inną teraźniejszość, więc dlaczego nie odnajdywać się w niej? Czekała nas taka albo inna przyszłość, więc dlaczego nie mielibyśmy jej kształtować? Dlaczego nie myśleć o tym jak żyć, tylko wciąż zastanawiać się jak przeżyć? Dlaczego nie oddychać pełną Polską? Tylko dlatego, że to niemodne? Ot po prostu jest Polska. A tam na piętrze był pokój nauczycielski jak gogolowska izba z kałużą na środku. Czy to też była Polska czy Priwislanskij Kraj ze swoim strachem martwych dusz przed rewizorem? No tak, przecież jeszcze w zeszłym roku naszą dyrektorką była rusycystka. Miałem nadzieję, że przejdę przez naszą narodową klasykę do Szekspira, a później Witkacego i Gombrowicza, że znajdzie się jakiś współczesny polski, ale ogólnoludzki klasyk. Na razie jednak czułem tę potrzebę narodowości takiej po prostu wolnej, normalnej, nie uciśnionej.
Cały czas intrygowała mnie Magda. Na scenie czułem z nią pewien związek, coś jakbystarszy kolega do młodszej koleżanki. Widziałem, że się stara, a to i mnie zmuszało do szukania w sobie aktorskiego talentu. Na dzisiejszej próbie chyba rzeczywiście zrobiliśmy wrażenie. Chyba jakoś byliśmy prawdziwi,a może ja rzeczywiście czułem w Magdzie aktorkę i tylko potrafiłem się przystosować? Może to samo wyczuwała Anka w Rafale? Uświadomiłem sobie, że właśnie w Rafale i Magdzie było to teatralne coś, tych dwoje miało zadatki na prawdziwych aktorów. Mnie i Ankę granie bardziej bawiło niż porywało, traktowaliśmy scenę jako bardzo pożyteczne doświadczenie, Irek i Marcin chyba podobnie, Majewska po prostu lubiła teatr. Ale dla Magdy i Rafała teatr mógł być realną przyszłością, aktorstwo jakby ich wciągało, role opanowywały ich, wypełniali je sobą jak woda naczynia. Nie ważne czy to był Marek Piegus czy Marya, Pan Maluśkiewicz, Kordian czy młody oficer, to były role. Magda i Rafał tak samo zagraliby drzewo, stołek czy nieokreślony bliżej stan nieświadomości. Była w tym jakaś ich tajemnica, chyba rzeczywiście zawodowa. Teraz widziałem wyraźnie, że na scenie ja dostosowywałem się do Magdy, a Anka do Rafała i w tym tkwiło sedno naszego zgrania. Ja i Anka musieliśmy nasze role najpierw przemyśleć, Magda i Rafał przechodzili jakieś tylko sobie znane metamorfozy, jakieś wewnętrzne zmagania, przemiany, inicjacje. Z nimi są duchy - pomyślałem.Uspokoiła mnie ta myśl. Rafał zawsze do ostatniej chwili nie pamiętał tekstu, na scenie nie pomylił się nigdy, Magda chyba nigdy nie wiedziała jak zagra i ta właściwa interpretacja odnajdywała ją sama na przedstawieniu. Wobec nich w naszym teatrze musiałem zachować pokorę. Ich prowadziły siły większe od mojego przewodnictwa. Tu tkwiła też moja nauczycielska tajemnica; niektórym uczniom mogłem co najwyżej nie przeszkadzać. Właśnie nie przeszkadzać, tak jak w medycynie jest nie szkodzić. Wszystko jest tak jak powinno być, pomyślałem. W jakimś momencie pojawi się coś,co powiąże nasze działania, czasy, płaszczyzny, poziomy interpretacji i wtedy wyłoni się sens, idea, całość. Tak to właśnie działo się w Warszawiance, kiedy spojrzenia wszystkich zbiegły się na starym wiarusie. Następowało w tej scenie jakieś przesilenie, punkt zwrotny bitwy, ale nie tylko. Rzeczywiście wszystko stawało się wiadome i mimo wszystko pozostawały wątpliwości; wiadome, ale nie nazwane. Kończył się bezruch Chłopickiego, śmiertelna sztywność zaczynała ogarniać Maryę, w nim zaczynały ożywać uczu-cia,w niej zamierało serce,on przeżywał swój tryumf,jej udziałem pozostał zgon. Tryumf żelaznej racji nad ludzkim pragnieniem, logiki i doświadczenia nad porywem i młodością. Jest śmierć mówił swoim milczeniem wiarus, wiedziałem, odpowiadał Chłopicki, przeczuwałam, mówiła Marya, domyślałem się oznajmiał młody oficer, przewidywałem myślał Skrzynecki, nie wierzę przeczyła Anna, oni muszą zwyciężyć. Początek nowej tragedii? A może jednak rozerwanie koła mitu? Zawsze nowa nadzieja Syzyfa? A może jednak kres nieszczęść? Rozpacz Andromachy i wola życia; którą Kreuza tchnęła w Eneasza. Hektor i Eneasz, Józef i Jan to skojarzenie nasuwało mi się nieodparcie. Ach ta kadłubkowa Sarmacja, zawsze bardziej greccy od Greków, rzymscy od Rzymian, przybrane może nawet samozwańcze dzieci Europy. Rozejrzałem się po naszej zaniedbanej salce gimnastycznej. Oto moja akademia platońska, przyjemniej by było wzrorem Sokratesa włóczyć się po ulicach, ale duch,ten właśnie duch jednak tu był. Czyż zresztą duchów kiedykolwiek brakowało w tym kraju? Snuły się nawet w czasach dialektyzmu materialistycznego, a teraz obsiadły pokój nauczycielski jak ibsenowskie upiory. Złe duchy, dobre duchy tylko ta podłoga brudna, ściany odrapane i pusto.
Zbliżała się wiosna, a wraz z nią początek moich lekkoatletycznych czwartków. Tradycyjnie zaczynaliśmy w pierwszy wiosenny czwartek. Brakowało mi już tego ruchu na powietrzu chociaż zimą uczciwie trenowałem ze swoimi dziewczynami siatkówkę. W pełnej napięć i stresów ostatniej klasie wysiłek dawał im odprężenie i nie musiałem żadnej namawiać do gry. Właściwie miało to niewielki sens, wraz z końcem szkoły musiał nastąpić również koniec drużyny, ale zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy o tym nie pamiętali. Moim dziewczętom rozstanie przychodziło z większym trudem niż chłopakom. Jeszcze trzymały się razem, podczas, gdy oni już wędrowali osobno. Pojawiali się tak jak Robert niespodziewanie, znikali w równie niespodziewany sposób. Zawsze zresztą byli indywidualistami. Mieli swoje określone zainteresowania, pragnęli uchodzić za doroślejszych niż byli, im już chyba też mogłem tylko nie przeszkadzać. Będzie mi brakowało tej klasy. Kiedyś nawet myślałem, że odejdę ze szkoły wrazz nimi. Teraz zatrzymywali mnie Anka, Rafał, Magda i inni. Nie znalazł się też nikt, kto by pociągnął dalej wszystko co zacząłem. Jeszcze trochę trzeba tu popracować, może jednak uda się osiągnąć coś trwalszego.
Jak zawsze sprawdziłem okna i zgasiłem światło.
Dodaj komentarz