Próba VIII
Próba VIII
- Sprawdzał pan już nasze wypracowania? - zapytała Majewska.
- Przejrzałem, ale będę sprawdzał dopiero po próbie - odpowiedziałem.
- Nie mógłby pan wcześniej? - poprosiła.
- Aneta, ja muszę mieć do tego spokój, muszę przeczytać, zastanowić się, pomyśleć - tłuma-
czyłem - i tak wam zwykle oddaję na drugi dzień i nie każę czekać tygodniami.
- A moje pan przeglądał? - nie dawała za wygraną.
- Rzuciłem okiem - kiwnąłem głową.
- I co? - naciskała.
- Nie wiem - roześmiałem się - błędów nie zauważyłem, napisałaś chyba więcej niż zwykle, ale
mówiłem już, że muszę dokładnie przeczytać.
- Ale pan to jest - zirytowała się - mógł pan przynajmniej nam sprawdzić.
- Was to ja sobie zostawiam na deser - wyjaśniłem zgodnie z prawdą.
- Dzień dobry - Rafał niezbyt pewnie wszedł do sali. Majewska popatrzyła na niego.
- Nie masz co się tak czaić - powiedziała - pan jeszcze nie sprawdził.
- Nie zajrzał pan nawet? - zapytał Rafał.
- Nie narobiłeś błędów - odpowiedziałem.Rafał odetchnął - Sprawdzałem każdy wyraz w słow-
niku.
- Prawidłowo - pochwaliłem go - od tego jest słownik, a w pracach domowych nie powinno być błędów.
- Ale to roboty - westchnął.
- Najpierw musisz zacząć zwracać uwagę na to, jak co się pisze - tłumaczyłem - potem zacz-
niesz zapamiętywać, a w końcu nabierzesz pewności.
- Nie mam talentu do ortografii - marudził.
- Po prostu zawsze uważałeś, że jest nieważna - powiedziałem.
- Ważna, ważna - burczał.
- Dzień dobry, jesteśmy - Anka i Magda powiedziały chórkiem - sprawdził pan? - zaraz zapy -
tała Anka.
- Tylko pan przeglądał - informowała Majewska.
- Mógł pan sprawdzić chociaż nasze - Anka spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Nas pan sobie zostawia na deser - Majewska wyręczała mnie w odpowiedziach.
- Ale przez to całą próbę będziemy się denerwować - wywodziła Anka.
- Lekki stres działa mobilizująco - nie przejąłem się zbytnio jej argumentem.
- Będziemy się mylili, myśleli o wypracowaniach i cała próba będzie stracona - napierała Anka.
- I z nerwów dostaniemy wrzodów żołądka - poparła ją Magda.
- Straszne - popatrzyłem na nie ze współczuciem.
- Nie ma pan serca - uznała Anka.
- Nauczyciele to są w ogóle... - Magda zrobiła jakiś nieokreślony gest.
- Sadyści - podsunął Rafał.
- Bezduszni i okrutni - stwierdziła Anka.
- Nie denerwujcie pana - ostrzegła Majewska - bo nastawia złych stopni.
- A, bo pan tak specjalnie - Anka wpadła w oskarżycielski ton - żebyśmy się ze strachu bardziej starali.
- To się nazywa szantaż - nazwała rzecz po imieniu Magda.
- No nie - oburzyłem się - to ja będę siedział nad waszymi zeszytami do północy, was zostawiam sobie specjalnie na później, żeby wam dokładnie wytłumaczyć, jak dalej pracować nad wypracowaniami, a wy mnie oskarżacie o jakieś bezeceństwa.
- Znowu nam pan powypisuje jakieś litanie? - zapytała Magda.
- Zawsze piszę - powiedziałem. Miałem zwyczaj wpisywać w zeszytach uwagi i rady dotyczące prac pisemnych. Niektórzy nazywali to litaniami, inni wierszykami.
- Moja ciocia raz zajrzała mi do zeszytu - śmiała się Anka - i się przestraszyła. Aniu, mówi, coś
ty takiego zrobiła, że ci nauczyciel tyle uwag powpisywał. Nie mogłam jej przetłumaczyć, że pan to tak z dobrego serca.
- Chyba wam będę te laurki pisał zielonym atramentem - zastanowiłem się.
- Dobrze pan kombinuje - przytaknęła Majewska - tak to rzeczywiście wygląda, jakbyśmy nie wiem jak narozrabiali.
- Dzień dobry - weszli Irek i Marcin.
- Pan jeszcze nie sprawdził - uprzedziła pytanie Anka.
- Całe szczęście - ucieszył się Irek - chyba popisałem wyjątkowe głupoty. Przynajmniej będę
spał spokojnie.
- Ja tam bym wolał wiedzieć - powiedział Marcin.
- Pan taki tajemniczy jak Chłopicki - zauważyła Majewska - będzie pan zwłaszcza Magdę trzymał w niepewności.
- O Boże, pewnie dostałam dwóję - zawołała Magda.
- Tak źle chyba nie będzie - pocieszyłem ją.
- Po co ją pan pociesza - skrzywił się Marcin - lepiej by grała.
- W końcu nie sprawdziłem jeszcze, więc tak naprawdę to nie wiem - powiedziałem.
- Chyba, że tak - uspokoił się Marcin.
- Ale on jest wredny - westchnęła Anka. Marcin zaśmiał się po swojemu.
- Mieliśmy porozmawiać o dekoracjach i kostiumach - przypomniała sobie nagle Majewska.
- Rzeczywiście - potwierdziłem - czas już, jak sukienki?
- Mogą być na następną próbę - zameldowała Anka.
- Dobrze - powiedziałem - niech będą.
- Fajnie - ucieszyła się Magda - będzie atmosfera.
- Poprosimy Ewkę, żeby przyszła - wpadła na pomysł Anka.
- Będzie jak na Kole - odezwała się Majewska. Ewa była w naszym kole polonistycznym osobą numer jeden od początku jego istnienia. Chyba teraz wszyscy odczuliśmy brak naszych normalnych kółkowych zajęć.
- Z nami to tak jak z Polską - powiedział ponuro Rafał - czepiali się nas, czepiali i zostało nam
jakieś Księstwo Warszawskie.
- Jeszcze odzyskamy niepodległość - Anka wpadła w wojowniczy nastrój.
- Cały czas do tego dążymy - uśmiechnąłem się.
- Nie mogłoby znowu być zajęć koła? - zapytała Majewska.
- Powoli - odpowiedziałem - jest teatr, jest gazetka, zaczną się czwartki, coś się nadal dzieje po
lekcjach.
- Ale nie spotykamy się wszyscy w piątki jak kiedyś - posmutniała Magda.
- Moi drodzy - uderzyłem w szczery ton - na początku roku zabrakło mi waszego poparcia.
Uratowałem co się dało. Jak mnie w przyszłym roku poprzecie, rzeczywiście odzyskamy niepodległość.
- Pan ciągle wraca do tych wyborów - zdenerwowała się Anka - skąd mieliśmy wiedzieć, że się wszystko tak pokomplikuje?
- Teraz już wiecie - odpowiedziałem - i wiecie, że ponosi się konsekwencje swoich wyborów.
- Pan jest rzeczywiście jak Chłopicki - w Ance wyraźnie się gotowało.
- Dobrze, że nie jak Jaruzelski - roześmiał się Marcin.
- Zróbmy przyzwoicie tę Warszawiankę, będzie nam łatwiej powalczyć o koło - odkrywałem karty.
- Dobra, niech pan dowodzi, będziemy robić co pan każe - podporządkował się Rafał.
- Prowadź nas dyktatorze, prowadź, prowadź wodzu! - Marcin wpadł w euforię.
- Cicho głupi, bo się wyda - szturchnęła go Anka. Marcin zarechotał.
- Anka ma zmysł konspiracyjny - stwierdziłem.
- Może stanę przy drzwiach i będę sprawdzał czy ktoś nie podłuchuje? - zaproponował Irek.
- Lepiej wróćmy do przedstawienia - powiedziałem - pozostaje sprawa mundurów dla chłopaków. Czapki są, widziałem taką grubą białą taśmę w sklepie, będzie w sam raz na pasy, epolety
zrobimy z tektury i frędzli od firanek, też widziałem takie w sam raz. Do dżinsów przyczepi się
lampasy z tasiemki, wszyscy macie jakieś ciemne swetry, ja mam taką niby ułańską kurtkę jeszcze ze szkolnych czasów, powinna pasować na Rafała. Przynosimy wszystko, co mamy na następną próbę i zorientujemy się jak będziemy wyglądać.
- Kupi pan te tasiemki? - zapytała Majewska.
- Nie są takie drogie, a mogą się przydać później - uspokoiłem ją.
- Z kostiumami sobie poradzimy - uznał Irek - gorzej z dekoracją.
- Mam taki pomysł - mówiłem - żeby zrobić wszystko na biało-czerwono, flag na szczęście
w szkole nie brakuje, są nawet transparenty. Krzesła z pokoju nauczycielskiego mogą uchodzić za stylowe, stoliki też są. Skrzynię przykryjemy czarną zasłoną, od biedy ujdzie za klawikord. Gorzej z obrazami i popiersiem Napoleona.
- Szkoda, że nie ma już tych starych tablic - zmartwiła się Magda.
- W pokoju nauczycielskim jest taki model człowieka - kombinował Rafał - takie popiersie.
- Ten z bebechami na wierzchu? - zapytał Irek.
- No - przytaknął Rafał.
- Pogłupieli - stwierdziła Majewska - Napoleon z bebechami na wierzchu, jak to będzie wyglądało?
- Dobrze będzie - zapalił się Marcin - będzie wyglądało, jakby dostał z armaty.
- Gadasz jakbyś sam dostał z armaty - stwierdziła Anka - te flaki można czymś zakryć, a na
głowę zrobić taką napoleońską czapkę z papieru.
- Niegłupio myśli - zaaprobował pomysł Irek.
- Można spróbować - zgodziłem się. Model człowieka dostaliśmy niedawno z rozdzielnika pomocy naukowych. Na razie stał jeszcze w pokoju nauczycielskim, a właściwie to nie było w szkole pracowni biologicznej, więc nie bardzo było gdzie go postawić. Jakieś trudności mogła
co prawda robić Rajewska, ale tak naprawdę nie musiała o niczym wiedzieć. Po lekcjach nigdy jej w szkole nie było.
- Coś wymyślimy z tymi obrazami - uznała Magda.
- U pana w klasie są portrety pisarzy - podsunęła Majewska.
- Nie nadają się - pokręciłem głową - wyglądaliby jak zdjęcia Lenina na pierwszego maja.
- Możemy wziąć z naszej klasy tego orła z domalowaną koroną - powiedział Rafał.
- Przydałoby się coś większego - stwierdziłem - poszperam w szkolnych pomocach.
- A pani Dominika nagra muzykę? - zapytała Anka.
- Dałem jej kasetę - odpowiedziałem - czekam - huk armat sam nagram mam na to swój spo-
sób.
- Jaki? - zainteresował się Irek.
- Bierze się suszarkę do włosów przybliża do mikrofonu i oddala. Można w ten sposób zrobić
burzę albo armaty.
- Muszę spróbować - Irek był z natury empirykiem.
- No to byłoby tyle na dziś o scenografii - podsumowałem.
Zaczęliśmy próbę. Rozmowa Marii z Anną, Chłopickiego z młodym oficerem, ze Skrzyneckim,
pieśń, pierwsza tyrada Chłopickiego, znów dialog ze Skrzyneckim, pierwsza rozmowa generała
z Marią, wejście starego wiarusa - znów mieliśmy do czynienia z duchem, kolejny dialog Marii
z Chłopickim, Chłopicki i generałowie, wreszcie na scenie zostały tylko Marya i Anna.
- Siostro, drżysz, ty się chwiejesz, kochana ty, droga?
W głosie Anny brzmiały niepokoj, troska i czułość. Te trzy uczucia często słyszałem w głosie
Anki. Pamiętałem je ze Spóźnionego słowika, Powrotu taty, dialogu Laury i Kordiana. Słyszałem
ten pełen przejęcia głos opowiadający niesamowite historie na przerwach. Były w niej właśnie
niepokój, troska i czułość; wyłaniały się spod wesołej otoczki i Anka nagle poważniała, pojawiał się w niej ton głębszy, włączała się inteligencja, rozumowość jak to określał Rafał. Lubiłem
tę jej skalę głosu i uczuć. Kiedy mówiła, jej głos przebijał się przez inne, ale nigdy nie bywał ani
zbyt wysoki, ani zbyt niski, nie drażnił piskliwością, ani chropowatością, zawsze brzmiał czysto
i zawsze był to jej głos. Teraz obejmowała Magdę, podtrzymując ją, a w jej twarzy wraz coraz
wyraźniejszym domysłem pojawiało się współczucie.
- - Po cóż pytam? - Badać po cóż?
Wiem, już niemal wiem...
Słowa Marii zabrzmiały jak początek pieśni żałobnej. Chwiała się podtrzymywana przez Annę
jedną rękę zaciskając na oparciu krzesła. Wyglądała nieco dziecinnie jak Magda, za to Magda
jakby doroślała do niej. Gdzieś w pół kroku następowało spotkanie fikcyjnej dziewiętnastowiecznej panny ze współczesną dziewczyną w dżinsach. Pomyślałem, że odtąd z każdym rokiem
Magda będzie dla mnie coraz bardziej Marią z Warszawianki, będzie wypełniała sobą tamten
niewyraźny kształt, ożywiając go nową nadzieją, może nowym, odmiennym, szczęśliwszym losem? Co czeka tę dziewczynę w przyszłości? Zawsze czułem o nią jakiś nieuzasadniony niepokój, może przez jej wrażliwość skrywaną pod pozorami obojętności, może przez rozsadzający ją nadmiar radości? A może ten niepokój po prostu był w niej, a ja go tylko wyczuwałem? A może to tylko moje przewrażliwienie? Robert mówił niedawno "Niepewność" Mickiewicza, możliwe, że właśnie w niepewności krył się klucz do tajemnicy przyszłości. Jakąż mogłem znaleźć na to radę?
- Maryniu, jadą - chodźże patrzeć - - -
Podekscytowany głos Anki przerwał moje i Marii zamyślenie. Widziała za oknem wojsko. Chłopicki zapatrzył się w przestrzeń.
- Nieszczęścia czarnych skrzydeł widzi dwoje,
rozwieszonych nad armią.
Powiedziała powoli Maria pustym głosem.
- Boże mój! Ułany!
Oni muszą zwyciężyć, Maryo!
Annę rozpromieniała wiara.
- Idą w dal, kędy losy nad nimi się spełnią.
Wiedza i przeklęństwo Kasandry były w głosie Marii.
- Patrz! jacy piękni, młodzi, jak dorodni...
Mówiła Anna. Przecież to takie oczywiste - młodość, piękno, słuszna sprawa muszą zwyciężyć.
Któż mógłby w to wątpić? Jakże by inaczej życie miało sens. Anka patrząc przez okno roziskrzonym wzrokiem na niewidzialne wojsko była naprawdę piękna. Ileż takich dziewczyn żegnało prawdziwych żołnierzy? Wiara w zwycięstwo sztuki dotarła do mojej świadomości.
- Piękność ich tak krasi
na ostatnich chwil kilka
Czarny głos Marii rozwiewał zasłony naiwności.
- A pan Jan już przy generale znowu ;
widzisz to jego wołał - - -
Coś z nim mówi, oddaje mu jakiś zwitek.
Anna podkreślała wagę roli jaką spełniał jej narzeczony. Rafał trącił mnie w łokieć. Dałem mu wstążkę, nie tę, w którą kiedyś wytarł nos, tę którą Anka przyniosła na pierwszą próbę.
- Ten sam zwitek co żołnierz przyniósł.
Marya wiedziała, wiedziała jak niedawno Chłopicki, kiedy nie musiał patrzeć nawet na nadchodzącego wiarusa.
- Mój młodzik salutuje.
Co? Tutaj biegnie? - Widocznie tu! - Do nas?
Dziwiła się Anna.
- Do mnie...
Nie śmiał mi powiedzieć sam,
przysyła adiutanta... gońca. -
Zatrzymać go. Stój gończe ty mnie nieszczęśliwą
nie czyń! - Ty żywym słowem reszty mego życia
mnie nie wydzieraj...
Marii została już tylko bezbronna szczerość. Oto dlaczego Chłopicki nie mógł powiedzieć tej
strasznej prawdy, któż by mógł ją powiedzieć?
- On jeszcze we mnie żyw,
jeszcze go widzę - przed sobą, przy sobie -
jak się żegna, żyw jeszcze, żyw jeszcze...
Marya odpychała prawdę prawdą, tu już na nic zdawały się złudzenia. Jako ten młody, a piękny
a strojny - pomyślałem - mogłem wstrzymać go jednym wyrazem. Słowo nie stało się ciałem,
ciało nie stanie się słowem. Lęk przed słowami, a to co najważniejsze dzieje się w milczeniu.
Młody oficer żegnał się z Anną. Chciałem wierzyć, że przeżyje. Widział wstęgę krwawą - mówi-
ła Maria, może zrozumie ten znak jako ostrzeżenie? Może dlatego generał uczynił z niego posłańca? Źeby zobaczył, dotknął wstęgi krwawej? Rafał zszedł ze sceny. Pojawiła się Maria.
- Wiem, wiem.
Oni nie śmią wymówić przede mną. -
Milczycie, ja wyczytam, zgadnę, zgadnę wiele...
Łatwiej zgadnąć niż usłyszeć, pomyślałem. Magda podeszła do klawikordu. Usiadła, wzrok miała nieobecny, szklisty, jej palce trafiły na wstążkę rzuconą na klawisze. Głowa opadła jej na ręce, ramionami wstrząsnął płacz. Kiedy zaczęła śpiewać jej pojedynczy głos przejął nie tylko mnie.
- Orlej sławie, Sławie służ.
Piersi szarp i dziobem rań.
Skrzydła białe we krwi włócz,
leć polatuj krwawy wróż,
bierz orężną dań. -
- Zamknąć okna! Jak zimno! Ty masz ręce z lodu.
Maryo! tyś nieprzytomna...
Anna próbowała zapanować nad przerastającą obie siostry siłą.
- Tam się krwią narodu
ubroczy całe pole, krwią się błonie zrosi.
Jakaż was siła zrywa i ponosi
na bój, na krwawy bój?
Po śmierć, jak mój!
Patrz, jadą na mogiły.
Krzyże tam będą kwitły,
gdzie krzewów gęsty rój,
wyschnięty zimą.
Wdowi realizm Marii, wywołał w Annie lęk.
- Maryo, na miłość Boga, co ty mówisz, Maryo!
oni idą się bić za ojczyznę,
a ty tak wołasz straszno,
Maryo, tak straszno - -
Przez miłość Boga panno - ha, i do mnie garną się twoje złe,straszne obłędy - przypomniałem sobie swoją niedawną kwestię. Anna mówiła podobnie jak Chłopicki, Anka podobnie jak ja.
- A! widzisz, ta orłów chmura -
będzie ich siwych ze sto!
O, patrzaj, na piersiach krew!
Zimowe niebo zderzyło się z wyobraźnią Marii.
- Siostro?!
Głos Anny wyrażał bezradność. Próbowała przytulić Marię.
- Przekleństwo! Gniew!
Łamie i gnie mnie ból;
daremno ty mnie tul, - -
Serce moje martwieje,
zbudź moje serce -
siostro... serca nie czuję. - -
Daj rękę - oto martwota.
Co widzę? Czego chciałam?
Szłam z nią w zawody;
przeklętej nie strzymałam:
moje serce w dłoń zimną ujęła;
jak kwiat mię zwarzyła i zgięła.
Anna wyprowadziła Marię za kulisę.
- Ledwie żyję - westchnęła Magda - jak tak dalej pójdzie, to będzie miał mnie pan na sumieniu.
- Mówiliście niedawno, że nauczyciele nie mają sumienia - powiedziałem.
- No to już po mnie - skonstatowała Magda - naprawdę chciało mi się płakać, jak znalazłam tę
wstążkę.
- A mnie się ten koniec zawsze kojarzy ze szpitalem - powiedziała bezradnie Anka - to siostro
i serca nie czuję, jakby Madzia miała zawał.
- Siostro basen! - zachichotał Marcin.
- ·Jakbyś wiedział - powiedziała Magda i wyszła na korytarz.
- A co robi aktor jak mu się na scenie zachce? - zapytał Rafał.
- Robi w spodnie - odpowiedział rzeczowo Irek.
- A fe - obruszyła się Majewska - aktor robi swoje - dodała.
- Przecież mówię - upierał się Irek.
- Aktor cierpi i gra dalej - powiedziała Anka.
- Jak nie zrobi to cierpi i jak zrobi to cierpi - rozważał Marcin - psychicznie w tym drugim przypadku - dodał.
- Śmiejecie się - powiedziałem - ale Solskiemu to podobno się przydarzało, jak mając dzie -
więćdziesiątkę grał starego wiarusa.
- Współczuję - powiedziała Majewska - pamiętajcie, żeby przed przedstawieniem iść do ubikacji.
- Na szczęście jak dotąd Rafał się tylko zasmarkał - roześmiała się Anka.
- Poczekaj, kiedyś zagra starego wiarusa - roześmiał się Marcin.
- Jak dożyję setki to mogę się nawet na scenie... nie będę się wyrażał - mruknął Rafał.
- Od smarkacza do zas.. do, no wiecie - śmiał się Marcin.
- Niezły tytuł na biografię aktora - podsumowałem. Rafał też się roześmiał.
- Może kiedyś tak napiszę o sobie - powiedział.
- Tylko błędów nie narób - przestrzegła go Majewska.
- Poszedłem kiedyś z jedną klasą na spacer - przypomniała mi się pewna historia - bawiliśmy
się w znajdywanie wyrazów z trudną pisownią. Ktoś powiedział chmura, ktoś inny róża, jeszcze inny dróżka itp. Przechodziliśmy obok jakiegoś wyjątkowo śmierdzącego ścieku i oczywiście
wszyscy zaraz polecieli sprawdzić, co tak śmierdzi. Długo jednak nie wytrzymali przy tym szambie, tylko jeden uczeń, zresztą najgorszy, jakoś tak długo stał i nagle zawołał - proszę pana, a gówno to też przez o z kreską.
- Która to była klasa? - roześmiała się Majewska.
- Już ich nie ma w szkole - odpowiedziałem.
- Powiem w domu czego się nauczyłam od pana - powiedziała poważnie Anka.
- A to taki z ciebie numer? - zrobiłem zamyśloną minę.
- Choćby cię smażono w smole, nie mów co się dzieje w szkole - Marcin wygłosił sentencję.
- Moi rodzice tak pana lubią, że pewnie by się tylko śmiali - machnęła ręką Anka.
- Niemniej nigdy nic nie wiadomo - spoważniałem - na drugi raz zanim powiem gówno, dwa razy się zastanowię.
- Już pan powiedział - śmiała się Majewska.
- Rzeczywiście - przyznałem - ale na trzeci raz nie liczcie.
- Wygląda na to, że dzisiaj pan ma dobry humor - zauważył Irek
- Cieszę się na te dwóje, co wam będę stawiał - zrobiłem minę sadysty.
- O Boże, dwója!? - Magda wracając usłyszała tylko końcówkę tego, co mówiłem.
- Ona się naprawdę boi - zachichotał Marcin.
- Sądzę, że na zapas - uśmiechnąłem się.
- Może my dzisiaj pójdziemy trochę wcześniej - powiedziała nagle Anka - pan ma tyle naszych zeszytów do sprawdzenia.
- Anka ma rację - poparła pomysł Majewska - na następnej próbie przymierzamy kostiumy,
chłopaki niech też coś wykombinują.
Posprzątali nasze dekoracje i już ich nie było. Poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Zeszyty leżały w dwóch równych stertach na mojej szafce. Rzadko zaberałem ich prace do domu. W ciszy i spokoju pustej szkoły sprawdzało mi się najlepiej ich wypracowania, dyktanda, testy gramatyczne. Narzekali zwykle, że każę im za dużo pisać. Uważałem,że tak naprawdę nauka języka polskego polega głównie na uczeniu pisania. W obecnych czasach umiejętność ta powoli zanikała, może zresztą nigdy nie była zbyt powszechna? Nastawieni byli do życia praktycznie - a po co to tyle pisać? - pytali. Po co tyle gadać? Po co tyle myśleć? Karmili się głównie filmami i muzyką, słowo schodziło na drugi, może dalszy plan. Było to też słowo kalekie, przejęte od telewizyjnych dziennikarzy, słowo nieprzemyślane, płytkie, sztuczne, mało ważne. Przemawiał do nich obraz, uszy zalewała muzyka. W większości pisali, bo musieli, czuli znacznie więcej niż potrafili wyrazić słowami, ale wydawało się, że nie odczuwają potrzeby takiej ekspresji. Porozumiewali się między sobą pojedynczymi zdaniami, równoważnikami, półsłówkami, monosylabami. Czasem ktoś coś opowiedział. Każda dłuższa wypowiedź sprawiała im kłopoty, napisanie trzy, cztero stronicowego wypracowania przekraczało możliwości większości z nich. Nawet moi aktorzy nie wyróżniali się w jakiś nadzwyczajny sposób. Anka nie miała większych problemów, zwykle to ona właśnie opowiadała, zwłaszcza filmy. Pisała poprawnie dość jasno precyzując myśli, ale nie było to pisanie porywające. Majewska, kiedy jej się zebrało, miewała tak zwane gadki. Mówiła wtedy dużo i szybko, okrągłymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, ale właśnie chyba zbyt szybko i kwieciście, żeby nadążyć z zapisywaniem. Pomyślałem, że wypracowania domowe powinna najpierw nagrywać na magnetofon. Zdecydowanie najlepiej pisała Magda. Miewała fragmenty niemal literackie, ale zwykle nie rozwijała zaczętych myśli i zdarzały się jej błędy. Rafał miał kłopoty z ortografią i gramatyką. Pisał jednak ciekawie i niegłupio, czułem, że są to zwykle myśli skierowane do mnie. Marcin bywał oryginalny, Irek logiczny, rozpisywać obaj się nie lubili. Włączyłem nasz pokojowy elektryczny czajnik i czekając na herbatę sięgnąłem po pierwszy zeszyt. Wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze nagle przyszło mi do głowy, że postacie z "Warszawianki" przypominają figury szachowe, po drugie rozległo się pukanie i przez uchylone drzwi zajrzał Robert.
- Dobry wieczór - powiedział, rozglądając się po pokoju - już poszli?
- Dobry wieczór - odpowiedziałem - sprawdzam ich zeszyty i nie chcieli, żebym siedział po nocy.
- Jacy troskliwi - roześmiał się - to i ja nie będę panu przeszkadzał - dodał.
- Jeśli chcesz możesz zostać chwilę - zatrzymałem go - przyszło mi właśnie coś do głowy, to może być nawet ciekawe.
- Jak ciekawe, to mogę zostać - stwierdził.
- To podaj mi szachy - poprosiłem - leżą pod półką z dziennikami.
- To te, które wygraliśmy? - zapytał - wyjmując pudełko spod gazety.
- Zdobyczne - przytaknąłem. Szachy i dwie piłki wygraliśmy w rekreacyjnym turnieju międzyszkolnym.
- Rozłożyć? - zapytał. Skinąłem głową. Rozstawiliśmy figury.
- Chce pan grać białymi? - spojrzał pytająco, widząc, że odwracam szachownicę białymi do siebie.
- Nie chcę grać, chcę coś sprawdzić - wyjaśniłem - przeczytałeś "Warszawiankę" - bardziej stwierdziłem niż spytałem.
- Zgadza się - przytaknął.
- Jakiego koloru mają suknie Maria i Anna?
- Chyba białe - odpowiedział.
- A jaki kolor ma płaszcz Chłopickiego? - pytałem dalej.
- Egzamin mi pan robi? - roześmiał się - nie pamiętam.
- Chłopicki ma płaszcz piaskowego koloru - odpowiedziałem sam - a więc też jasny.
- Myśli pan, że oni są jak białe figury w szachach? - domyślał się.
- To właśnie przyszło mi do głowy - potwierdziłem - naprowadziła mnie ta nieruchomość Chłopickiego.
- Nieruchomy jak król? - Robert zainteresował się nieco.
- Tak pomyślałem i ja w pierwszej chwili - mówiłem - ale nie, Chłopicki to ten - wskazałem na szachownicę.
- Królowa? - zdziwił się Robert.
- Nie królowa, a hetman, najsilniejsza figura w szachach. Dlaczego się nie rusza? - zapytałem.
- Jest zasada - skojarzył Robert - żeby za wcześnie nie ruszać się królówką, to jest hetmanem.
- Coś pamiętasz z naszych gier - uśmiechnąłem się - popatrz dalej; przy hetmanie młody oficer.
- Laufer to znaczy goniec - Robert już dał się wciągnąć w moje myślenie.
- Drugiego gońca nie ma - kontynuowałem - został wysłany na pozycję, którą Chłopicki od początku uważał za straconą; tam należało postawić innego. Wiedziałem od początku bitwy, że stracony. Książę ich tam postawił, Książę był szalony.
- Rzeczywiście - przytaknął Robert - to mogło być goniec na c4.
-Raczej na b5 - myślałem głośno - tam szedł, gdzieś dalej niżeli te szańce. Jak się tam postawi gońca, to czarne pionki mogą go złapać w pułapkę. Co prawda tak grywał Fisher przeciwko obronie sycylijskiej, ale pod koniec XIX wieku ten ruch był uważany za błąd. Tam należało postawić innego; jeśli naprawdę chodzi o ten wariant, to tam powinien stać skoczek - przestawiając figury, przypominałem sobie nabytą w młodości wiedzę szachową.
- No, dobrze - zastanowił się Robert - ale, gdzie tu są te dziewczyny?
- W twoim wieku powinieneś je łatwiej dostrzegać niż ja - roześmiałem się - jeśli nie gońce i skoczki, to co nam zostaje ?
- Tylko wieże - stwierdził.
- Ano właśnie, wieże, dwie prostolinijne panny, posłuchaj - otworzyłem książkę - MARYA i ANNA - wielkie litery - dorosłe panny... obiedwie ubrane biało; u sukien spodnice szerokie; rękawy baniaste sztywne, nisko do ramion.
- Pasuje jak ulał - rozjaśnił się Robert - w pierwszej chwili wieże wydawały mi się za grube na dziewczyny, ale te szerokie spódnice i bufiaste rękawy mnie przekonują, zostają jeszcze konie to chyba Marcin i Irek, miewają takie końskie zagrywki.
- Jeden to na pewno Skrzynecki, ale drugi... poczekaj - Anna mówi do Marii - Małachowski! - Skrzynecki! - ha, dosiedli koni...
- A król? - zastanawiał się Robert - może ten książę?
- Możliwe, ale posłuchaj tego - znalazłem jeszcze jeden fragment - Między oknami, na wysokim postumencie: popiersie Cesarza Napoleona, jako Augusta Imperatora, z opaską liści laurowych, popiersie marmurowe, białe. Posadzka ciemna, nieomal czarna. Stary garnitur mebli białych...
- Jest król i jest szachownica, nie ma wątpliwości - uznał Robert - ci inni ludzie na scenie są jak pionki, a stary wiarus to też chyba pionek.
- Możliwe, że po utracie masakrze białego gońca i jakichś pionków wokół niego, został się tam jakiś samotny pion, zupełnie jak stary wiarus - kombinowałem.
- To tak wygląda jakby Wyspiański opisywał jakąś konkretną partię szachów, a nie tylko samo podobieństwo sceny i aktorów do szachownicy i figur - powiedział zdziwiony Robert.
- Właśnie do tego zmierzam - potwierdziłem - wydaje mi się nawet możłiwe odtworzenie tej partii. Posłuchaj, co już wiemy. Białe zaczęły chyba od pionkiem na e4, bo tylko wtedy białopolowy goniec mógł pójść na b5 ,a że ten goniec ruszył się wcześnie, to wynika z treści - narzeczony Marii odjechał wcześnie rano. Druga wskazówka, to ta, że obie panny są obok siebie, a więc musi być po roszadzie. To popiersie Napoleona w centrum to pierwotna pozycja króla, a ten król po roszadzie schowany w kącie jest jak odsuwany od władzy Radziwiłł. Wszyscy grupują się wokół Chłopickiego, który stoi na przodzie z lewej.To może być b2, albo c3... nie najpewniej e2, ale to nie jest z lewej, może więc e3, to jest na lewo patrząc od strony publiczności...
- Pan zakłada - Robert przerwał moje kombinacje, że ten co zginął, to był goniec z białego pola, a przecież to mógł być ten drugi.
- Niewykluczone, ale zakładam, że Maria to wieża od strony króla, więc jej narzeczony to goniec jej bliższy - tłumaczyłem.
- Jak narzeczony, to może wcale nie goniec, a skoczek? - podsunął Robert.
- Masz rację - palnąłem się w czoło - zasugerowałem się, tym, że jest młody i strojny, tak jak goniec czyli dawniej laufer, ale to skoczek, tym straconym gońcem jest Żymirski. Białe straciły i gońca i skoczka! A czarnopolowym gońcem jest Skrzynecki, a może znowu się mylę? Jeśli Chłopickiemu Marya podoba się bardziej, to może znaczyć, że to jest wieża bliższa hetmanowi.
Trzeba by rozważyć różne warianty.
- Zajęcie na długie zimowe wieczory - roześmiał się Robert.
- A tu jak na złość zima się kończy - rozłożyłem bezradnie ręce.
- Coś śmierdzi - powiedział nagle Robert.
- Rany boskie! - wrzasnąłem - czajnik!
W czajniku było chyba niewiele wody. Inaczej z kąta za szafą najpierw wydobywałyby się kłęby pary, podskakująca pokrywka też pewnie zwróciłaby moją uwagę. Czajnik jednak spalił się w ciszy niczym pokorny męczennik. Szkolny teatr i "Warszawianka" najwyraźniej zagrażały czajnikom.
- Chyba się pan zakochał - powiedział Robert z zainteresowaniem oglądając zczerniałą skorupę.
- Ty się śmiej - jęknąłem - ale panie nauczycielki jutro mnie chyba zabiją. Właściwie chyba powinienem zacząć szukać innej szkoły.
- A to się Magda ucieszy - śmiał się Robert - powiem jej, że się pan zakochał w Warszawiance.
- Ja nic nie powiem - popatrzyłem przed siebie zrezygnowanym wzrokiem.
- Pamięta pan jak kiedyś klosz nam zleciał na szachownicę? - Roberta nie opuszczała wesołość.
- Nic nie pamiętam - westchnąłem - mam sklerozę. Kiedyś graliśmy z Robertem w szachy. Wiatr otworzył górną część okna, a uniesiona firanka zrzuciła klosz z lampy wiszącej pod sufitem prosto na szachownicę. Na całe szczęście rumor otwieranego okna poderwał nas na nogi i zdążyliśmy odskoczyć, z wrażenia wybiegliśmy, aż na korytarz.
- Szachy to jednak niebezpieczna gra - podsumował Robert. Zrobiło się późno. Robert pożegnał się. Zostałem sam nad stertą niesprawdzonych zeszytów, wrakiem czajnika i niepewnością jutra. Czajnik będę musiał odkupić, zeszyty sprawdzić, a jutro jakoś przeżyć.
Dodaj komentarz