Próba X
Próba X
- Doszedł już pan do tego jak stoją te szachy? - zapytała Majewska.
- Jak stoją, to chyba wiem, ale jak do tego doszło, że tak stoją, z tym nieco trudniejsza sprawa - odpowiedziałem.
- Że się panu chce tak główkować - pokręciła głową.
- Już tłumaczyłem, że to po pierwsze ciekawe, a po drugie męczy mnie to, że nie wiem - przypomniałem jej.
- Całe szczęście, że dla mnie to nieciekawe i mnie nie męczy - roześmiała się.
- Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś - mruknąłem.
- To chyba z jakiejś sztuki - zastanowiła się.
- Z Hamleta - powiedziałem.
- Widziałam kiedyś w telewizji - oznajmiła - to jest to, być albo nie być oto jest pytanie...
- Bo czyż jest godniej znosić bez sprzeciwu
ciosy i strzały zdradliwej fortuny,
czy opór dając nawale udręczeń
paść z bronią w ręku, umrzeć, spać, to wszystko.
Snem uspokoić zarówno ból serca
jak i cierpienia ciału przyrodzone.
wyrecytowałem.
- O Boże, czy pan wszystko zna na pamięć? - jęknęła.
- Nie wszystko - roześmiałem się - kiedyś nie miałem co robić i z nudów nauczyłem się na pamięć monologu Hamleta.
- Musiało się panu rzeczywiście nudzić - popatrzyła na mnie z lekkim niepokojem w oczach.
- Co w tym dziwnego? - zapytałem - mogłem pluć i łapać, albo dłubać w nosie, a tak przynajmniej coś umiem.
- Niby racja - przyznała - ale mnie by się nie chciało.
- Mnie się też nie chciało - przyznałem - ale jak się już nauczyłem, to byłem zadowolony.
- Dobrze pan zrobił, że został nauczycielem - zawyrokowała - normalnemu człowiekowi coś takiego nie przyszłoby do głowy.
- Rozumiem, że uważasz nauczycieli za nienormalnych - zauważyłem.
- Niektórych tak - zachichotała - z panem, to bardziej skomplikowana sprawa.
- Szczególny przypadek? - zapytałem.
- Jest pan inny niż reszta - tłumaczyła - to znaczy dobrze, że inny, ale naprawdę trudno to zrozumieć, że się panu chce. Żyje pan jak ksiądz, nic pan właściwie nie ma z tego, że się nami zajmuje, a jeszcze się pana czepiają.
- Dla mnie to nie jest takie dziwne - zastanowiłem się - po pierwsze nie zawsze byłem taki. Narobiłem w życiu trochę głupstw, sporo czasu zmarnowałem i może teraz tylko nadrabiam zaległości. Po drugie to co robię w szkole sprawia mi przyjemność i widzę w tym sens. Hamlet by powiedział, że w tym szaleństwie jest metoda. Po trzecie myślę, że nie zawsze tak będzie. Mam nadzieję, że kiedyś w szkole zacznie się coś dziać i nie będę musiał już pracować za innych, albo jeśli nic się nie zmieni, dam sobie spokój i zacznę żyć normalnie.
- Lepiej żeby się pan nie zmieniał - powiedziała.
- Majewska, to ciągle z panem jakieś konszachty - powiedziała wchodząc Anka - tak w ogóle to dzień dobry.
- A gdzie Magda? - zapytała Majewska.
- Byłam u dentysty i już nie zdążyłam po nią wpaść - wyjaśniła Anka - pewnie zaraz przyjdzie, chyba, że znowu spaliła czajnik.
- Gdyby nie gwizdek, to ja bym spalił czajnik drugi raz - roześmiałem się.
- Może założy pan z Magdą klub sklerotyków - podsunęła Anka.
- Możliwe - odpowiedziałem - jeśli nie zapomnimy.
- Przepraszam za sklerotyka - zreflektowała się Anka - ale ząb mnie jeszcze boli i nie myślę, co mówię.
- A co powiedziałaś? - zapytałem.
- Nic, nic - roześmiała się - ale z panem, to już naprawdę niedobrze.
- Dzień dobry panu, cześć dziewczyny - przyszedł Rafał.
- Ciebie też ząb boli? - Majewska przyjrzała mu się uważnie.
- Gorzej - machnął ręką Rafał - skopałem klasówkę z chemii.
- To rzeczywiście gorsza sprawa - powiedziała współczująco Anka.
- Ze zdenerwowania wszystko mi się poplątało - zrzędził Rafał - ciągle sprawdzała, czy ktoś nie ściąga i nie mogłem się skupić.
- Żeby ściągnąć? - zapytała Majewska.
- Nawet bym nie próbował - skrzywił się.
- Zdaje się, że miałem podobną panią od chemii - przypomniałem sobie.
- A nie mógłby pan jakoś porozmawiać z panią - zaczęła nieśmiało Anka - żeby może złagodniała.
- To nie takie proste - też poczułem złość - w mojej klasie też chemia szaleje, a oni mają teraz ważniejsze sprawy na głowie. Próbowałem już z panią po dobroci, ale nie poskutkowało. Próbuję znaleźć jakiś sposób.
- Ja się nigdy nie skarżę na nauczycieli - mówiła Anka - ale pani jednak przesadza. Jak tak dalej pójdzie, to pół naszej klasy zostanie przez chemię na drugi rok. Niektórzy mają już po trzy dwóje, a Zenek aż pięć.
- Pani uważa, że tylko tak można was zmusić do nauki - powiedziałem. Tak naprawdę, to powiedziałem już na radzie pedagogicznej, co myślę o metodach pani od chemii. Postawiła w mojej klasie na półrocze dwóje kilku słabszym uczniom i mieli teraz kłopoty przy składaniu papierów do szkół. W dodatku zrobiła to z zaskoczenia i nawet dyrektorka była wściekła. Faktem było, że ci, co dostali dwóje, wcześniej za bardzo liczyli na to, że w ostatniej klasie naciągnie im się nieco stopnie, a ja też znowu ich wybronię. Mimo to, pani od chemii grała nieczysto i zrobiła sobie ze mnie wroga. Poza tym na jej lekcjach rzeczywiście panował terror, a jej pedagogiczne umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. Jak się zdawało była bogata z domu i to jej nieco przewróciło w głowie i miała też nieco kompleksów z powodu nadmiernej tuszy, przez co łatwo było ją rozdrażnić. W gruncie rzeczy miała chyba dość poważne problemy nerwicowe i szkoła nie była z pewnością dla niej najszczęśliwszym miejscem pracy. Pocieszające, że miała niewiele lat i wiele mogła jeszcze w sobie zmienić
- Ot, życie byłoby nudne bez problemów - uśmiechnąłem się do Anki.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
że wedle bożego rozkazu,
kto nie doznał goryczy ni razu...
- Ten nigdy nie może być w niebie - dokończyli chórem. Nawet Rafał się roześmiał.
- Co tutaj tak wesoło? - Magda patrzyła spod drzwi zaciekawiona.
- Same powody do radości - informowała Majewska - Ankę boli ząb, Rafał pewnie dostanie dwóję z chemii.
- Aha, nic nie rozumiem - powiedziała Magda - dzień dobry panu - dodała.
- Właściwie, to przecież widzieliśmy się dzisiaj - przypomniałem.
- Mama mówi, że dzień dobry nic nie kosztuje - odpowiedziała Magda.
- Skoro mama tak mówi, to na pewno tak jest - zgodziłem się.
- Miałaś iść z tym zębem do dentysty - Magda zwróciła się do Anki.
- Byłam, teraz mnie boli po borowaniu - tłumaczyła Anka.
- Dzień dobry, trochę się spóźniliśmy - mówił Marcin wchodząc - ale Irkowi rozleciał się epolet i musieliśmy naprawiać.
- Jak się mógł rozlecieć - zawołała Magda - sama przyszywałam te frędzle !
- Tak, ale tektura mi się rozerwała i sklejaliśmy - tłumaczył Irek.
- A jak tak, to w porządku - uspokoiła się Magda.
- Idziemy się przebrać - rzuciła hasło Majewska.
Dziewczyny poszły do pobliskiej klasy, chłopaki zostali w przebieralni, a ja powędrowałem do pokoju nauczycielskiego.Kiedy wróciłem ustawiali już dekoracje.
- Z epoletami wyglądają jak prawdziwi - orzekła Majewska.
- Podoba się im, bo przyszywały te frędzle - pokiwał głową Marcin.
- Mieliśmy popracować nad dekoracjami - przypomniał Rafał.
- Tak, przynieście kilka krzeseł z pokoju i tego Napoleona - powiedziałem do chłopaków.
- Tego rozbebeszonego - upewnił się Marcin.
- Zgadza się, dziewczęta tu jest klucz do schowka pod schodami, tam są flagi, przynieście wszystkie, ja pójdę po obrazy - dowodziłem.
Przynieśliśmy jeszcze dwa stoliki z holu, a dziewczęta wyciągnęły z gabloty kilka pucharów zdobytych przez naszych sportowców.
- Będą wyglądały jak rodowe srebra - uznała Anka.
- A jakby ten fortepian zrobić z materacy? - wpadł nagle na pomysł Rafał.
Pomysł okazał się trafiony. Materace ułożone na ławkach znakomicie imitowały wielki czarny instrument.
- Tylko te nogi od ławek trzeba by czymś zasłonić - kombinował Irek.
- W sali prac technicznych są takie stare ławki z ciemnymi nogami - skojarzył sobie Marcin - od biedy mogłyby być.
Rzeczywiście, od biedy pasowały. Nasza dekoracja z pewnością nie była szczytowym osiągnięciem scenografii. Obok klawikordu i mebli z naszego szkolnego cesarstwa zewsząd zwieszały się biało-czerwone flagi, które pozostawiła nam w nadmiarze i całej gamie rozmiarów poprzednia epoka. Dość skutecznie zasłoniły one odrapane ściany i stworzyły atmosferę patriotycznej szachownicy. Udrapowane również w czerwień i biel popiersie rozbebeszonego Napoleona stało na skrzyni obok rodowych sreber, które znalazły się też na klawikordzie. W kilku miejscach zawiesiliśmy znalezione przeze mnie w pomocach historycznych pokaźnych rozmiarów sceny batalistyczne, malowane przez jakiegoś bliżej nieznanego autora, ale komponujące się z całością.
- Przydałoby się coś na tych stolikach zauważyła Anka.
- Rozłożymy na nich mapy - powiedziałem.
- Można na jednym rozstawić szachy - podsunął Irek.
- Masz rację - kiwnąłem głową - pasuje do koncepcji.
Anka nagle bez słowa wybiegła z sali.
- Ząb ją rozbolał jak przyjrzała się naszym dekoracjom - wysunął przypuszczenie Marcin.
Anka jednak po chwili wróciła niosąc robiący wrażenie staroświeckiego zegar z wahadłem.
- Był tam pod schodami - powiedziała - pewnie kiedyś wisiał w holu.
- Ustaw go na siódmą - kombinował Rafał - jak się Chłopicki pyta, to mówię, że jest siódma.
- Mimo wszystko jakoś to wygląda - uznała Majewska, obrzucając krytycznym spojrzeniem scenę.
- Jest tak jakoś powstaniowo - przytaknęła Magda.
- Pozostaje jeszcze dołożyć dźwięk - powiedziałem.
- Pani jeszcze nie nagrała? - spytał Marcin.
- Może na następną próbę - westchnąłem.
- Gdyby nauczycielom się chciało - mówiła Anka - to i pani od plastyki mogłaby nam pomóc.
- Jak widzicie, dość trudno jest doprosić się o jakąś pomoc - rozłożyłem ręce.
- Jakoś sobie radzimy - stwierdził Rafał.
- To całkiem proszę pana jak we wszystkich naszych powstaniach - odezwał się Irek - a to część szlachty nie chciała się bić, to znowu chłopi nie przystąpili do walki, to znów Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Nigdy jakoś nie umiemy się zebrać wszyscy razem.
- Smutna prawda - przytaknąłem.
- Solidarności przynajmniej nie brakowało amunicji - roześmiał się Marcin.
- Tak to wygląda - uśmiechnąłem się - jakby Polacy, mając zawsze jakieś kłopoty z bronią nauczyli się walczyć i zwyciężać bez niej.
- W końcu to u nas tak się porobi, że będzie teatr bez teatru, szkoła bez szkoły i w ogóle wszystko bez wszystkiego - filozofowała Anka.
- Braki to nasza specjalność - podsumowałem.
Zaczęliśmy próbę. Dekoracje i kostiumy zmieniły jednak klimat. Pojawiła się jakaś historyczna autentyczność jakby ten szkolny zegar rzeczywiście zatrzymał się o siódmej tamtego czasu. Czas powstania, czas Wyspiańskiego, nasz czas stawały się powoli jednym czasem.
Stoję tyłem do bitwy, a nie przodem, układałem sobie sytuację. Co to zmienia? Może w tej pozycji łatwiej przewidzieć, co zrobią Rosjanie? Niewątpliwie na razie zwyciężali. Dziesiątkowali dywizję Żymirskiego, a na szachownicy czarne uzyskiwały przewagę figury. Jaki plan miał Chłopicki? W zwycięstwo nie wierzył od początku. Tryumf albo zgon to nie był jego sposób myślenia, Chyba od pierwszych chwil grał na remis, wiedział, że nie pobije Rosjan, ale może ich powstrzymać i chyba o to mu szło. Zadać jak największe straty, pójść na wymianę ciosów, zmieszać szyki wroga. Może czarne wcale nie uzyskały przewagi figury? Może obie strony wykrwawiły się po równo? Teraz trzeba było, albo uderzyć na zmęczonych Rosjan nowymi siłami, albo uderzyć w jakiś słaby punkt. Może jedno i drugie? Tworzyć przynajmniej pozory zagrożenia i prowadzić wyniszczający bój. W ten sposób Rosjanie nie będą mogli uderzyć na Warszawę i będzie można zyskać na czasie. Gdybyż można jeszcze uderzyć na Moskali z południa i odciąć im odwrót. Ten manewr uda się jednak dopiero Piłsudskiemu.
Co ja mogę zrobić? Powstrzymać Rajewską, odzyskać utracony teren przynajmniej na jakiś czas i jeśli nie znajdę sojuszników, to stworzyć taką sytuację, w której zaczną na szkołę naciskać rodzice, a w młodszych klasach pozostaną przynajmniej duch i wola walki o sensowną szkołę. Przyszły rok może o wielu sprawach zdecydować. Powoli docierało do mnie przeczucie, że nie wyjdę z tej batalii bez szwanku. Osiągnę jakiś remis czy kompromis, nie przegram, ale i nie wygram, niewątpliwie coś jednak zmienię, a może jednak zdarzy się cud?
Patrzyłem na te dzieciaki; Ankę z tym charakterystycznym dla niej przechyleniem głowy, skupioną Magdę, Majewską skrytą za okularami, Rafała, w którym radość życia brała górę nad kłopotami z chemią, Marcina starającego się utrzymać powagę, Irka, któremu powaga właśnie przychodziła bez trudności. Ułani, panny narzeczone, biel, czerwień, moja mała młoda Polska. Wziąłem na siebie jakąś odpowiedzialność za nich i już nie mogłem się wycofać. Kto mnie w to wszystko wrobił? Bóg? Czart? Sumienie? Pycha? Ot, życie - odpowiedziałem sobie.
Dekoracje, a zwłaszcza klawikord z materacy, większy niż przypominająca pianino skrzynia, stwarzały nieco problemów. Scena zrobiła się większa, co nie było najgorsze, bo przestaliśmy się czuć jak ustawieni pod ścianą. Musieliśmy się jednak w nowej przestrzeni nieco inaczej poruszać. W sumie jednak korekty były niewielkie i nie wnosiły niczego istotnego. Zajęci tymi technicznymi poprawkami odpuściliśmy nieco sprawy czysto dramatyczne. W końcu trudno też było na każdej próbie utrzymywać takie samo napięcie, niechcący moglibyśmy spalić się emocjonalnie przed premierą.
- Coś nie bardzo pan dzisiaj zadowolony - powiedziała Majewska, kiedy skończyliśmy próbę.
- Tak patrzę na nasze dekoracje - odpowiedziałem - szkoda, że nie mamy możliwości zrobić prawdziwych.
- Nie jest przecież tak źle - pocieszała mnie Anka.
- Mam takie poczucie, że aktorów mam takich, jak sobie można tylko wymarzyć, kostiumy całkiem mi się podobają, ale dekoracje wymusiła na nas rzeczywistość, to znaczy, że są takie, na jakie nas stać, a nie takie, jakich byśmy chcieli.
- Nie można mieć wszystkiego - westchnął Marcin.
- Właściwie masz rację - pokiwałem głową - ale w końcu nie chcę rzeczy niemożliwych. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdą takie czasy, w których zrobienie teatru w szkole nie będzie podobne do kolejnego polskiego powstania.
- Jak mówiliśmy niedawno, to będzie wtedy, kiedy my będziemy rodzicami, a pan dziadkiem - roześmiała się Anka.
- Wtedy zagram starego wiarusa na porządnej scenie - zgodziłem się.
- Lepiej późno niż wcale - podsumował Marcin.
- Doszedł już pan do tego jak przebiegała ta partia? - Irek przypomniał sobie o szachach.
- Doszedłem do wniosku, że to zadanie dla komputera - odpowiedziałem - ale sam też jeszcze kombinuję.
- Komputer musiałby mieć jakieś dane - poważnie potraktował sprawę Irek.
- Mniej więcej znamy obecne ustawienie figur - mówiłem - komputer mógłby sprawdzić jak do takiej pozycji doszło.
- Trzeba by mieć odpowiedni program - wtrąciła się Anka.
- Cóż, na razie musimy główkować sami - rozłożyłem ręce.
- Uczył już ich pan grać w szachy? - zapytała Magda.
- Wiemy już jak co się rusza - przytaknął Marcin.
- To wiecie tyle, co ja - stwierdziła Anka.
- Mówiłaś, że będziesz przychodziła na czwartki - przypomniał jej Rafał.
- Bo mam taki zamiar - odpowiedziała - ale po rajdzie miałam już dosyć ruchu i świeżego powietrza.
- E tam, taki rajd - skrzywił się Irek - nudno było.
- A jak miało być - zirytowała się Magda.
- Niczego specjalnego się nie spodziewałem i nic wielkiego się nie działo - Irek wzruszył ramionami.
- Najgłupsze były te zabawy na zakończenie - stwierdził Marcin.
- No wiesz - obruszyła się Anka - harcerze i samorząd tak się napracowali nad całą organizacją.
- Nie zauważyłem - ziewnął Marcin.
- Pani Rajewska znalazła te zabawy w jakiejś książce - zdradzał samorządowe i harcerskie sekrety Rafał - fakt, że były głupie.
- Mimo wszystko trudno was zadowolić - stwierdziłem.
- Skończmy lepiej ten temat, bo mnie znowu ząb rozboli - poprosiła Anka.
- A co było na czwartku? - zapytała Magda.
- sześćdziesiąt metrów, skok w dal, rzut palantówką i taki krótki przełaj - wyliczył Marcin.
- Były jakieś dobre wyniki? - zapytała Majewska.
- Tak jak na początku sezonu - odpowiedziałem - wiszą zresztą na tablicy przed salą, ciekawie może być w tym roku w skoku w dal dziewcząt.
- Będzie któraś lepsza od Doroty? - zainteresowała się Magda.
Dorota była naszą najlepszą lekkoatletką, ale w zeszłym roku skończyła szkołę.
- Jest kilka mocnych dziewczyn - mówiłem - Aneta, Kaśka, Gośka, Iwona - wyliczałem - może ty i Anka też powalczycie.
- Mogę poskakać - zgodziła się Anka.
- A na którą pan stawia? - zapytała Majewska.
- Pożyjemy, zobaczymy - roześmiałem się - na razie najlepsza była Kaśka z waszej klasy, ale w każdym konkursie może wygrywać inna.
- Dorota była w zeszłym roku w finale mistrzostw województwa - przypomniała Anka.
- Możliwe, że w tym roku któraś przeskoczy Dorotę - powiedziałem.
- Robert może zdobędzie mistrzostwo - Rafał spojrzał na Magdę.
- Co się na mnie patrzysz - zezłościła się Magda.
- Kojarzysz mu się z Robertem - wyjaśnił Marcin.
- O Boże, zupełnie jak dzieci - Magda. westchnęła zrezygnowana.
- Ty mi się zaczniesz kojarzyć z Karoliną - Anka popatrzyła na Rafała.
- Karolina jest bardzo sympatyczna - powiedział Rafał i zamyślił się.
- Dobrze, dobrze - wtrąciła się Majewska - jak się tak będziemy kojarzyć, to się w końcu rozkojarzymy, albo jeszcze porobimy coś gorszego.
- Czego chcesz Majka - odezwał się Marcin - przecież jest wiosna.
Marcin miał rację, zaczynała się wiosna. Ostatnie lekkie zimy sprawiły, że wiosna przychodziła niezauważalnie, niepoprzedzona długim, zimowym oczekiwaniem. Klimat nam się ocieplił, zupełnie tak jakby istniała jakaś zależność między polityką, a pogodą. Zniknęły gdzieś surowe rosyjskie zimy i mroźne fronty znad Białorusi, dominowało ciepłe powietrze znad Atlantyku i Wysp Brytyjskich. Zastanawiałem się, czy w epokach lodowcowych Europę opanowywali jacyś pierwotni Rosjanie, odchodząc w interglacjałach z mamutami na Syberię. Niewątpliwie coś w tym być musiało, choć nie słyszałem, żeby ktoś prowadził na ten temat jakieś badania naukowe. Wiosna przynosiła ze sobą pewne ożywienie, ale również wiosenne zmęczenie i wszyscy poruszaliśmy się w tym zmiennym rytmie, jakby z jednej strony napędzani nadzieją, z drugiej przyhamowywani zwątpieniami. Rafał ostatnio przeżywał sercowe rozterki, był zresztą z naszej grupki najbardziej podatny na wahania uczuć i temperatur. Pogoda wpływała też na nastroje Magdy, ale w przeciwieństwie do Rafała, Magda miała przynajmniej ustalony obiekt westchnień. Po mnie i moich pozostałych aktorach nie widać było jak na razie jakichś szczególnych reakcji, ale w tych sprawach wiele dzieje się nagle i niespodzianie, więc jakichś zaskoczeń nie można było wykluczyć.
- A pan nie zamierza się zakochać? - zapytał nagle Rafał.
- Sądzisz, że to można jakoś zaplanować? - uśmiechnąłem się.
- Zaplanować nie - wtrąciła się Anka - ale przeczuć tak.
- W takim razie niczego nie przeczuwam - rozłożyłem ręce.
- Trafi pana jak piorun z jasnego nieba - zawyrokował Marcin.
- Piorunów to ty się powinieneś wystrzegać - roześmiała się Majewska.
- Fakt, w czasie burzy w okolicach Marcina może być niebezpiecznie - zgodził się z Majewską Irek.
- Chyba zainstaluję sobie piorunochron - powanie powiedział Marcin.
- W tej czapce to on ma więcej niż dwa metry - Magda uważne przyglądała się Marcinowi.
- W drzwiach muszę się schylać - przytaknął Marcin.
- Właśnie, przejdź przez drzwi - poprosiła Anka.
Marcin stanął przy drzwiach przebieralni. Rzeczywiście, pokaźna część czapki wystawała nad framugę. Rafał przymierzył się do tych samych drzwi.
- Musiałbym podskoczyć, żeby zawadzić - stwierdził.
- Jakbyś nie pił, nie palił, to też byś był taki duży jak ja - pouczył go Marcin.
- Powiedział, co wiedział - mruknął Rafał.
- Rzeczywiście - roześmiała się Anka - Marcin może pić i palić, jest już wystarczająco duży.
- Widzi pan - Marcin popatrzył na mnie - chcieliby, żebym przynajmniej był głupi.
- Ciężkie życie wyrastających ponad przeciętność - pokiwałem głową.
- Przeciętność, przeciętność - burczał Rafał - w końcu ta kurtka z pana szkolnych lat pasuje na mnie.
- Jak widzisz jestem średniego, czyli przeciętnego wzrostu - powiedziałem.
- A Napoleon był kurduplem i był wielki - odezwał się Irek.
- Wyjątki potwierdzają regułę - skwitował Marcin.
- Jaką regułę? - zdziwił się Rafał.
- Zależności w młodym wieku między wzrostem i rozumem - wyjaśnił Marcin.
- To znaczy im wyższy, tym głupszy? - spytał Rafał.
- Odwrotnie - spokojnie tłumaczył Marcin.
- Im głupszy, tym wyższy? - odwrócił twierdzenie Rafał.
- Widzisz, twój brak zrozumienia dowodzi mojej słuszności - przekonująco argumentował Marcin.
- On bredzi, proszę pana - Rafał zwrócił się do mnie.
- Wszystkie nowe teorie na początku uznawano za brednie - Marcin nie tracił rezonu.
- Z tego wynika, że każda głupota może okazać się genialnym odkryciem - Irek wyciągnął logiczny wniosek.
- Nie każda tylko nowa - sprecyzowała Anka.
- A pan co myśli? - zapytała Majewska.
- Myślę, że nie należy pochopnie twierdzić, że coś jest głupie lub mądre - odpowiedziałem.
- To znaczy, że rozum może mieć coś wspólnego ze wzrostem? - zdziwił się Rafał.
- Nie słyszałem, żeby ktoś tego dowiódł - roześmiałem się.
- A ktoś próbował? - zainteresowała się Anka.
- Marcin przed chwilą - odpowiedziałem.
Marcin zarżał po swojemu.
- Ja tam mam teorię, że wiosna niektórym pada na mózg - podsumowała naszą wymianę poglądów Magda.
- To akurat zostało potwierdzone - przytaknąłem.
- W takim razie lepiej zacznijmy sprzątać dekorację, bo późno się robi - w Majewskiej odezwał się głos rozsądku.
Tym razem sprzątania było rzeczywiście sporo. Zatarliśmy jednak ślady po naszej próbie w miarę dokładnie.
- Chyba nikt nie powinien się czepiać? - zapytał Rafał.
- Póki zostawiamy po sobie porządek mamy spokój - potwierdziłem.
Pożegnalii się i poszli. Właściwie byliśmy prawie gotowi. Na następnej próbie należało dodać dźwięk, po świętach dołączyć wiarusa i statystów i prostą drogą zmierzać do premiery. Najlepiej pasował jakiś termin przed 3 Maja. Wszelkie rocznice obchodzone w szkole zawsze traktowałem jako okazje do zrobienia czegoś sensownego. W ten sposób unikałem sztywnych akademii, zachowując szacunek dla tradycji. ·Ścisłe przestrzeganie kalendarza wszystkich rocznic i świąt wprowadziła w naszej szkole moja poprzedniczka polonistka i dyrektorka w jednej osobie. Za jej czasów ustawione w rządku pod ścianą, ubrane w białe koszule dzieci recytowały wykute na blachę wierszyki pasujące do okoliczności. Każda taka akademia poprzedzona była słowem wstępnym pani dyrektor, lubiącej mówić długo i kwieciście niemniej zasadniczo zgodnie z duchem aktualnie obowiązującego referatu biura politycznego. Kiedy organizacja części artystycznych wszelkich uroczystości spadła na mnie, najtrudniej było mi oderwać dzieci od ściany. Po pewnym czasie miejsce sztywnych okolicznościowych apeli zajęły przedstawienia. Ten rocznicowy porządek sam w sobie nie był zły. Organizował rok szkolny i dawał możliwość sensownego działania. Szczęśliwie udało mi się zrzucić na rusycystkę obchody Rewolucji Październikowej, a z całą resztą nie miałem większych problemów. Na rocznicę wyzwolenia Warszawy można było na przykład zrobić inscenizacji wierszy Or-Ota, albo jakiejś warszawskiej legendy, na pierwszego maja Komunę Paryską Broniewskiego, fragmenty Kwiatów Polskich Tuwima czy Plac Teatralny Gałczyńskiego. Kiedyś z okazji dnia Ludowego Wojska Polskiego wystawiłem fragmenty Krzyżaków i to nawet bez bitwy pod Grunwaldem. W dwa inne niezbyt mądre święta, to jest w dni Nauczyciela i Kobiet występował kabaret i doszło nawet do tego, że nauczyciele oczekiwali swojego święta z niejakim niepokojem. Kiedy czasy się zmieniły ku czci Pierwszego Maja urządziliśmy przedstawienie z piosenkami ze strajku w Stoczni Gdańskiej i stanu wojennego. Stroną muzyczną zajęła się wtedy nasza obecna dyrektorka. Znacznie wcześniej do szkolnej tradycji na stałe weszła wigilia z pastorałką. Pod znakiem patriotyzmu obchodziliśmy 11 Listopada i 3 Maja. W pierwszym przypadku były to zwykle jakieś piosenki legionowe, w drugim bywało różnie. Zdarzyło się nam zrobić inscenizację uchwalenia Konstytucji, rok temu odegraliśmy fragmenty Zemsty i Ślubów panieńskich. Obchody Dnia Matki pozostawiałem zwykle młodszym koleżankom, w dzień dziecka odbywały się zawody sportowe i wybory do Rady Uczniowskiej, a pomniejsze święta miewały różny przebieg. Na przykład w zeszłym roku przedstawienie barburkowe przygotowała Ewa z grupką młodszych kółkowiczów prawie bez mojej pomocy. Najbardziej zwariowanym szkolnym dniem był prima aprilis i żałowałem, że w tym roku przypadał akurat w Wielki Piątek. Moją inicjatywą były szkolne Zaduszki, na których rok temu wystawiliśmy Treny Kochanowskiego, a w tym Dziadów część drugą, spektakl, który przechodził właśnie do historii szkoły. Lubiłem ten nasz szkolny teatr, a przyzwyczajenie do tych wszystkich szkolnych obchodów wyciszało protestujących przeciwko pozalekcyjnemu szkolnemu życiu nauczycieli. Warszawianka pasowała więc do Trzeciego Maja, chociaż tym razem powiązanie z narodowym świętem nie miało dla mnie większego znaczenia. Najsmutniejsze było, że w tych teatralnych działaniach, jak i zresztą w innych dziedzinach szkolnego życia czułem się osamotniony. Byłem w naszej niedużej szkole jedynym polonistą, a nauczyciele innych przedmiotów nie poczuwali się do jakiegokolwiek w tym wszystkim udziału, o jakichś spontanicznych chęciach w ogóle nie było sensu marzyć. Na polonistkę ostatnio postanowiła przekwalifikować nasza nowa rusycystka i właśnie przygotowywała się do egzaminów na jak zgryźliwie mówiłem, rekolekcje polonistyczne dla rusycystów. Koniukturalizm wśród absolwentów filologii rosyjskiej stawał się obecnie widoczny jak na dłoni i trudno było na ich zachowanie patrzeć bez uczucia niesmaku. Podejrzewałem też naszą panią od jeszcze rosyjskiego o cichą chęć wyparcia mnie ze szkoły, aczkolwiek nie sądziłem, by miała na to szanse przed dorobieniem drugiego fakultetu. Uporczywe plotki o moim odejściu ze szkoły wraz ze swoją klasą mogły mieć z tym jednak jakiś związek, choć nie chciało mi się bliżej zbadać sprawy. Nie mieszałem się w nauczycielskie przepychanki, jeśli nie były to bezpośrednie ataki na mnie, ale moje koleżanki prowadziły ze sobą jakieś podjazdowe wojny i na przykład w zeszłym roku udało im się wygryźć jedną z młodych nauczycielek. Coraz też wyraźniejsze stawały się dążenia jednej z pań do przejęcia fotela dyrektorskiego, chociaż konkurs na dyrektora odsunięto na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Na razie uważany byłem, zresztą zgodnie z prawdą, za stronnika obecnej władzy, głównie ze względu na nasze dawne współdziałanie. Obecne różnice jednak zaczynały być coraz wyrazistsze i zastanawiałem się, jak długo jeszcze nasz dawny sojusz będzie w stanie wytrzymać. Partyjni katecheci, rusycyści przedzieżgający się w polonistów, harcówka ZHP na plebanii były to zjawiska w istocie swojej groteskowe, ale w swej konsekwencji dość niepokojące. Miałem uczucie, że niepostrzeżenie rodzi się jakiś absurd, ale mimo wszystko nie doceniałem powagi tych narodzin. Robiłem swoje i miałem nadzieję, że to powinno wystarczyć, widziałem też w razie jakichś niespodziewanych wydarzeń wyjścia awaryjne. Znów jednak powróciła myśl, że chociaż nie przegram, to i nie wygram. Wisiało nade mną jakieś fatum nierozegranej bitwy pod Olszynką.
Powróciłem myślami do naszego przedstawienia. Czułem się jakby bliżej znalezienia tej wiążącej całość idei inscenizacji, ale jednak wciąż jej nie widziałem. Może należałoby się uważniej przyjrzeć tej wstążce? – pomyślałem. A wszystko przetykane jakby wstęgą, miedzą zieloną - skojarzyło mi się. Tu też wszystko było przetykane tą wstążką. Stary, pretensjonalny chyba już wtedy zwyczaj z czasów rycerskich. Amulet, nitka Ariadny, coś co magicznie miało chronić od złego, mówiąc śmierci mój ci jest. Przeklętej nie strzymałam - mówi Maria - dała sobie wydrzeć ukochanego, w jakimś metafizycznym planie okazała się słabsza. Kiedy ten młody, a strojny dał tę wstążkę wiarusowi? Czy umierając, teatralnie, czy realnie myśląc i wysyłając wiarusa z meldunkiem w krytycznym momencie bitwy? Czy działało tu prawo teatru, czy jakieś prawa bliższe życiu?
Dlaczego Chłopicki nie oddał wstążki od razu? Czy dlatego, że nie śmiał jej sam przekazać, czy też miało być to ostrzeżenie dla młodego oficera, efekt przenikliwości i intrygi? Jedna wersja dla naiwnego, patrzącego powierzchownie widza, druga dla uważnego, lubiącego zagłębiać się w treść czytelnika. A może jest jeszcze jakaś inna, nadal niedostrzegana płaszczyzna tej sztuki? Oto przykład możliwości różnych interpretacji, różnych konkretyzacji ingardenowskich miejsc niedookreślonych, a może jednak świadome drugie dno stworzone przez Wyspiańskiego?
Czy Warszawianka jest rzeczywiście zapisem partii szachów? To wydawało mi się aż nadto widoczne. W takim razie kto gra tymi szachami? Autor? Historia? Bóg? Kto gra czarnymi i jakie są jego posunięcia? Dobro i zło, śmierć i dziewczyna, może gra Wyspiańskiego ze śmiercią? Śmierć grająca w szachy to dość znany motyw, kojarzył mi się jakiś symbolistyczny obraz.
Sprawdziłem okna, zgasiłem światło i poszedłem do swojej klasy, gdzie miałem swoją biblioteczkę. W jednej z książek znalazłem obraz, który mi się przypomniał. Była to właściwie ilustracja do ballady Coleridge'a. Śmierć grała w niej z życiem, ale nie w szachy tylko w kości.
Właściwie na jedno wychodzi, pomyślałem, Chłopicki jest bliski Cezarowi. Szachy jednak dają przynajmniej jakąś szansę rozumowi, kości to tylko ślepy los i szczęście. Przypadkiem natrafiłem nagle na obraz Cognieta "Praga 1831". Samotny polski oficer w pozie jaką Wyspiański wyznaczył Chłopickiemu na tle płonącej Pragi. Czyżby to było jedno z bezpośrednich źródeł inspiracji autora Warszawianki? Wielce prawdopodobne, zbieżność uderzająca. Zaznaczyłem stronę, żeby pokazać obraz moim aktorom. Podejrzewałem, że takich zbieżności dramatu z malarstwem jest dużo więcej. Ile cytatów, motywów, skojarzeń jest jeszcze w tym niewielkim utworze? Ilu symboli polskiej przynależności kulturowej broni się pod Olszynką? W tym podwarszawskim salonie nie ma samowara, na ścianach nie wiszą ikony, ściany nie kapią od złoceń, nie ma dywanów, dziewczęta nie grają na bałałajkach. Nic tu po Rosjanach. Mimo wspólnego słowiańskiego pochodzenia zderzały się dwa światy, dwie religie, dwa sposoby myślenia, dwie kultury. Rosjanie mogli Polskę zniszczyć, ale nigdy przyłączyć czy nawet strawić. Dziwne jak nigdy nie potrafili tego pojąć.
Interesujące wydały mi się te malarskie tropy w Warszawiance, a może lepiej powiedzieć od razu w teatrze Wyspiańskiego. Można by ruszyć tymi śladami w jakiejś wolnej chwili. Jeśli akcja sztuki opiera się na szachowej rozgrywce, to na jej stronę wizualną składa się jakiś zbiór czy nawet ciąg obrazów? Pożegnanie Józefa i Marii choćby to przecież Grottger, przecież wyobraźnię Wyspiańskiego mogło kształtować tylko malarstwo, no, może jakieś niewyraźne fotografie. A co mógł czytać? Czułem, gdzieś w tekście Marię Malczewskiego, z pewnością jakąś francuszczyznę, wiedziałem, że szkic Warszawianki powstał w Paryżu, prawda tam przecież mógł widzieć ten obraz Cognieta. Uśmiechnąłem się, obudził się we mnie badacz literatury. Dawno się tym nie zajmowałem, może szkoda? Szkoła pochłaniała mi właściwie cały czas, do książek i opracowań sięgałem najczęściej przy takich okazjach jak ta inscenizacja, po prostu wtedy, kiedy potrzebowałem dodatkowej wiedzy. Jak mogłem pozwolić sobie na przesiadywanie w bibliotekach, skoro tutaj w szkole nadal tak wiele było do zrobienia? Od dłuższego czasu lektury, jakieś pomysły literackie czy literaturoznawcze odkładałem na jakiś nie bardzo widoczny w perspektywie wolny czas. Patrząc na wszystko to, co działo się wokół, powtarzałem za jedną z postaci Wesela - ja to czuję, ja to słyszę, kiedyś wszystko to opiszę. Zwłaszcza teraz, w czasie naszych prób, miałem poczucie, że dzieje się jakaś żywa literatura, coś co powinno zostać zapisane z jakiegoś jeszcze mi nieznanego powodu, może dlatego, że czułem tego sens i że ten sens powinien zostać przekazany dalej? A może chciałem ten sens po prostu spotęgować? Anka, Magda, Majewska, Rafał, Marcin, Irek na razie nieznani jakby jednak dążyli do zamienienia się w postacie literackie. Pomyślałem, że kiedy odejdą w swoje prawdziwe życia, coś z nich będzie unosiło się w powietrzu tak długo, aż znajdzie swoje miejsce na papierze. Tak, kiedyś to opiszę. To nie było postanowienie, raczej przeczucie, może jakiś dalszy ciąg powołania?
Warszawianka wciągała mnie jak wir. Zanurzałem się w niej coraz głębiej, ale dna nie widziałem nadal. Szachy, obrazy, lektury, ilość wariantów, skojarzeń, skojarzeń wynikających ze skojarzeń, typowy przykład na nieskończoność procesu poznania. Przypomniałem sobie twierdzenie swojego uniwersyteckiego profesora, że o polskiej klasyce napisano już wszystko i właściwie nie można dodać już nic nowego. Kiedyś przyjąłem to za prawdę, teraz zaczynałem myśleć inaczej. Amicus Plato sed... No, bo czy ktoś napisał już o Warszawiance inscenizowanej w naszym szkolnym teatrze, ożywianej właśnie przez nas i mającej dla nas jakieś nowe, nieznane nikomu innemu znaczenie? Filtr czasu, nowych pokoleń, zmieniał przecież widzenie nawet antycznych rzeźb, nawet tych potłuczonych wiekami kamieni, a materia dramatu o ileż bardziej jest zmienna i niewyraźna. Nie wiadomo wszystkiego o Warszawiance i nigdy nie będzie wiadomo. Nawet gdybym wycisnął ją jak cytrynę, następne pokolenia doszukają się jakichś nowych znaczeń, zupełnie dotąd niedostrzeżonych wartości i z pewnością innych związków z teraźniejszością. Chyba tylko akademicy odważają się twierdzić, że o czymś wiedzą już wszystko, a może po prostu profesorom nie wypada nie wiedzieć? Ach ten straszny nauczycielski lęk przed przyłapaniem na niewiedzy, wielokrotnie silniejszy od uczniowskiego. Ileż głupoty namnożył ten właśnie strach. Cóż, Sokrates się nie bał i marnie skończył.
Wróciłem myślami do sceny ze starym wiarusem. Niewątpliwie była to scena kluczowa, czego jeszcze w niej nie dostrzegałem? Właściwie nie rozegraliśmy jej dotąd jak należy. Nie ściągałem na próbę Zenka, bo wiedziałem, że długiego próbowania nie wytrzyma, ale może właśnie dlatego nie mogłem powiązać całości? Powiązać, ta wstążka, sama w sobie wydaje się tak mało ważna, ale przecież jest najważniejszym rekwizytem w przedstawieniu, bez niej wszystko by się rozsypało.jak niczym niezwiązane włosy. Wstążka, która jest wiadomością, znakiem, symbolem, pamiątką. Jest jak stuła łącząca tych dwoje młodych póki śmierć ich nie rozłączy. Znalazłem jeszcze jedną niekonsekwencję w tekście. Józef prosił Chłopickiego o oddanie wstążki narzeczonej wieczorem, a Maria mówi przecież - dzisiaj rano ja swego stroiłam rycerza, więc kiedy prosił generała jeszcze tej wstążki nie miał, mógł co najwyżej wiedzieć, że ją od Marii dostanie. Chyba ułożył już sobie ten romantyczny scenariusz, który życie zrealizowało w sposób okrutny i bezwzględny, ale nie do końca. Chłopicki nie zagrał wyznaczonej mu roli, nie dopuścił do patetycznego zakończenia, ta opera nie miała dla niego sensu, była tragiczną dziecinadą, głupią i niepotrzebną. Nie widział w tym piękna, ale chyba nie dostrzegał też symbolu. Użył tej wstąki jako przestrogi. Czy nasze narodowe barwy nie zawierają w sobie tej samej przestrogi? Równowaga między bielą i czerwienią, uczuciem i rozumem, i panowanie tej chłodnej bieli nad rozpalonymi do czerwoności emocjami. Przewaga białego powodowała skłonności do kapitulanctwa, nadmiar czerwieni owocował polskimi szaleństwami. Była ta wstążka ważna sama w sobie czy nie? Niewątpliwie przez swoją niepozorność, kryjącą się za nią dziecinną naiwność uczuć wzmagała tragizm sztuki, potęgowała przeżycie, ale czy tylko pełniła rolę sentymentalnego wyzwalacza łez? Czy w czasie następnych naszych powstań, nie zaczęła pełnić funkcji munduru zamieniając się w biało-czerwoną opaskę i tak właśnie przetrwała do czasów Solidarności? Do naszych czasów? Symbol, pamiątka, przestroga; te i wiele innych treści kryła w sobie ta mała, nieważna wstążeczka. Łączyła ten podwarszawski dworek z polem bitwy, krępowała bohaterów wydarzeń, sięgała w mroczne głębie historii i wybiegała w tajemnice przyszłości. Przeszła przez ręce wszystkich bohaterów Warszawianki i trafiła na ten przypominający trumnę klawikird. Zaczęła jako ozdoba dziewczęcych loków, skończyła jako żałobna szarfa, jakże wiele ten kawałek materiału wiedział o życiu.
Czyż nie zatyka się takich tandetnych proporczyków na szczytach gór, czy czegoś podobnego Amerykanie nie zawieźli na księżyc? Zastanowiłem się, czy znaczenie tego skrawka dotarło do Chłopickiego, gdy ukrywał go w dłoni przed oczami Marii? Czy w tym czasie nie przeszła na generała tajemna moc tego fetyszu, duch bojowy, odwaga, szaleństwo? Coś się jednak w Chłopickim zmieniło, jakby ten talizman miał zdolność uzupełniania braków; generałowi dodał zapału, młodemu oficerowi rozsądku. Jego magiczna siła polegała na wyzwalaniu uczuć, energii, myśli, nie pozwalała na obojętność, na martwotę, która miała być odtąd udziałem może już tylko Marii? Tej, w której serce zmierzony cios najsilniej godzi. Polska Andromacha na wieczność jak Niobe skamieniała z żalu.
Przypomniałem sobie wyrazistą twarz Magdy. Czy łączyło ją coś z Marią oprócz mojego pomysłu, że ma grać właśnie tę rolę? Może jednak pomyliłem się? Może to była rola Ewy? Może to miała być rola Karoliny? Ewa była do Marii podobna fizycznie, Karolina fizycznie i duchowo. Magda była z nich najlepszą aktorką. Może więc dla Magdy to tylko rola? Będzie Marią tylko na scenie, pozostanie nią jedynie w teatrze, nie przedostanie się ta fikcja do jej prawdziwego życia, nie zatruje go, nie zniszczy. Nie będzie udziałem Magdy los wielu polskich dziewcząt, odmienią się losy tego kraju. Stary wiarus jak Przodek będzie się cieszył wnukiem, młodzi oficerowie zajmą się sportem, ja może będę miał kiedyś szkołę swoich marzeń?
Rozejrzałem się po swojej klasie. Było w niej nawet przytulnie. Firanki kupione ze składek, dwie oszklone szafy wypełnione moimi książkami, dwie duże ścienne gazetki: jedna z pytaniami egzaminacyjnymi z polskiego, druga z matematyki, obrazek z konikiem Garbuskiem zawieszony przez Anetę, Kochanowski, Rej, Krasicki, Kraszewski, Konopnicka - portrety innych pisarzy, niestety, zużyły się - kilka kwiatków przyniesionych przez uczniów na parapetach. Za mną wisiała względnie nowa tablica, orzeł w koronie wycięty z Przekroju i krzyż podarowany przez księdza. Ot, zwyczajna klasa polskiej szkoły, ale tak jakoś moja, nasza.
Schowałem książki do szafy i poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Czułem jak Warszawianka zaczynała we mnie kipieć i chyba była pora, żeby zdjąć ten garnek z ognia.
Dodaj komentarz