Próba XI
Próba XI
- To ostatnia próba przed świętami - zauważyła Majewska.
- Właściwie wszystko idzie zgodnie z planem - powiedziałem - dzisiaj mamy dołączyć dźwięk, a po świętach Zenka i całą resztę.
- Pani Dominika nagrała melodię? - zapytała Majewska.
- Niestety - rozłożyłem ręce - tłumaczyła się jakimiś trudnościami, ale nie bardzo zrozumiałem w czym rzecz. Pianino się roztroiło, czy popsuło.
- Szkoda - westchnęła Majewska.
Podejrzewałem, że tak naprawdę nasza najmłodsza bała się narazić reszcie pokoju. Wychyliła się już raz z dyskoteką, a mając w pamięci zeszłoroczne wypchnięcie innej młodej nauczycielki, udawała, że jej nie ma. Właściwie robiła głupio, bo trzymając ze mną miała mimo wszystko większe szanse przeżycia, ale jak się zdaje nie miała najlepszego rozeznania w układzie sił i stawiała na Rajewską. Rajewska ostatnio była w pokoju nauczycielskim dość aktywna. Przynosiła jakieś robótki ręczne i na przerwach czułem się nieco jak wśród prząśniczek. Babsko wyraźnie coś knuło i zbierało stronników, a raczej stronniczki. Jak na razie jednak moje koleżanki cierpiały na przedświąteczną gorączkę i sprawy szkoły zeszły na jakiś bardzo odległy plan. Przeczuwałem, że Rajewska chce dostać w przyszłym roku nadgodziny z prac technicznych i stąd owe popisy na drutach. Właśnie zaczynał się w oświacie tak zwany ruch zawodowy i po świętach dyrektorka musiała ułożyć plan etatów i przydziałów na przyszły rok, więc zapewne zaczynały się nauczycielskie przepychanki. Nie przejmowałem się tym zbytnio, bo ostateczny przydział godzin i tak ustalał się dopiero w połowie września, a mnie na razie nikt z języka polskiego wypchnąć nie mógł. Niemniej wokół dawało się odczuć silny strach przed bezrobociem i pojawiały się co i raz pogłoski o mających nastąpić zwolnieniach nauczycieli. Jak na razie więcej było w tym histerii niż prawdy, ale na przyszłość wróżyło to niezbyt ciekawie. Pomyślałem, że za rok nasza jeszcze rusycystka, ale wkrótce polonistka może przypuścić atak na moje pozycje. Na razie jednak jeszcze nie czułem się zagrożony.
- I co zrobimy bez tego nagrania? - zapytała Majewska po chwili.
- Spróbuję coś znaleźć przez ferie - odpowiedziałem.
- I znowu możemy liczyć tylko na siebie - powiedziała Majewska.
- Dobre i to - roześmiałem się.
- O, jak dzisiaj wesoło - usłyszeliśmy głos Rafała spod drzwi.
- Cieszymy się, że nikt nam nie pomaga - poinformowała go Majewska.
- A stało się coś? - zapytał.
- Pani Dominika nie nagra nam Warszawianki, pianino się popsuło, czy coś - relacjonowała Majewska.
- Pewnie nie umie - wzruszył ramionami Rafał.
- Kiedyś widziałam jak grała - powiedziała Majewska.
- Takie tam granie - prychnął Rafał - zagrała kiedyś jakąś piosenkę, a to pewnie dla niej za trudne.
- Że też nie wierzycie, aż tak nauczycielom - zdziwiłem się.
- Niech się pan nie dziwi - powiedział Rafał - nie wierzymy, bo kłamią.
- Rafał ma rację - przyznała Majewska - niektórym nauczycielom się zdaje, że nam można wcisnąć każdą głupotę.
- Może rzeczywiście w tym przypadku winne jest pianino - wyraziłem przypuszczenie.
- Bardzo wątpię - mruknął Rafał.
- Dzień dobry, dzień dobry - wołały wchodząc Anka z Magdą.
- Dzień dobry - odpowiedziałem - niby to nic nie kosztuje, a zaraz się robi przyjemniej.
- Widzi pan, trzeba słuchać się mamy - skinęła głową Magda.
- Zawsze to powtarzam - przytaknąłem.
- Pani Dominika nie nagra nam Warszawianki - Majewska poinformowała tym razem dziewczyny.
- Dlaczego? - w głosie Anki było trochę zaskoczenia i złości.
- Pianino się popsuło - wyjaśniała Majewska.
- Nie umie i wstydzi się przyznać - trzymał się swojej wersji Rafał.
Anka spojrzała na mnie pytająco.
- Pani mówiła, że pianino się popsuło - powtórzyłem za Majewską.
- To szkolne to zawsze było popsute - nie mogła czegoś zrozumieć Anka.
- To chyba chodziło o pianino siostry pani Dominiki - tłumaczyłem.
- Aha - dotarło do Anki - może się pogniewały? - zaczęła kombinować.
- Może się po prostu popsuło - powiedziała Magda.
- Ty to ostatnio zawsze bronisz nauczycieli - zirytował się Rafał - akurat teraz się popsuło, nie umiała i tyle.
- Może i nie umiała - przyznała Anka - głupio jej było, bo się chwaliła, że umie.
- Ale skoro uczy muzyki, to chyba umie na czymś grać - odezwała się Majewska.
- Uczy muzyki, ale studiuje nauczanie początkowe, czy coś takiego - tłumaczył Rafał - coś tam kiedyś brzdąkała, ale Warszawianka, to nie wlazł kotek na płotek.
- No to wszystko jasne - uznała Anka - co teraz zrobimy?
- Pan mówi, że może coś wykombinuje przez święta - wyręczyła mnie w odpowiedzi Majewska.
- Nie znam nikogo, kto umie grać - westchnęła Anka.
- Jakbyśmy kogoś znali, nie byłoby problemu - pokiwała głową Majewska.
- Dzień dobry - usłyszeliśmy głos Irka.
- Cześć, a Marcin? - zapytała Anka.
- Akuku - Marcin wychylił się zza drzwi.
- No to jesteśmy w komplecie - stwierdziła Majewska.
- W takim razie przebieramy się i ustawiamy dekoracje - powiedziałem. Uwinęliśmy się sprawnie z przygotowaniem sceny.
- O, temu z bebechami trzeba zrobić czapkę - zauważyła Magda - mogę zrobić - zadeklarowała się.
- Najlepiej z jakiegoś szarego papieru - powiedział Marcin.
- Z białego - uznała Magda - to popiersie było chyba z marmuru, albo z gipsu.
- popiersie marmurowe, białe - przeczytała Majewska - ale tu jest napisane, że on ma na głowie wieniec laurowy, a nie czapkę - zmartwiła się.
- Musimy włożyć mu czapkę - powiedziałem - inaczej nikt się nie domyśli, że to Napoleon.
- Rzeczywiście - zgodziła się Majewska - tylko co mu zrobić z tą połową gęby? Flaki można zasłonić, ale twarz?
- To się wyjmuje - zdziwił się nagle Marcin - patrzcie - wyjął z Napoleona coś, co chyba było wątrobą.
- Rzeczywiście - zainteresował się Irek, wyciągając jelita.
- Nie rozbierajcie go, bo potem nie poskładacie - śmiała się Anka.
- Wepchniemy mu płuca do żołądka - zażartował Rafał.
- U pana powinny być takie różne maski - przypomniała sobie naraz Magda - może któraś będzie mu pasowała?
- Można spróbować - zgodziłem się. Maski zostały nam z pastorałki. Poszedłem do swojej klasy.
- I co? - zapytała Magda, kiedy wróciłem.
- Baran odpada, krowa też - roześmiałem się - zostaje król Herod i ten jakiś Turek.
- Można tego Turka pomalować na biało - kombinowała Magda - turban zasłoni się czapką i jakoś to będzie.
- Spróbuj - uśmiechnąłem się.
Tymczasem chłopaki całkiem już rozmontowali popiersie. Dziwnie to wyglądało. Trzech ułanów grzebiących we wnętrznościach jakiegoś umarlaka.
- Poskładajcie go do kupy, bo nigdy nie zaczniemy próby - śmiała się Majewska.
Zaczęli wkładać bebechy na swoje miejsce, ale jak prorokowała Majewska, mieli z tym pewne kłopoty.
- To trzeba proszę pana, wkładać we właściwej kolejności - stwierdził Marcin.
- Lepiej go złóżcie, bo jak się wyda, że ruszałem ten model, będzie nowa wojna z panią Rajewską - powiedziałem.
- Jak tak, to się musimy sprężyć - roześmiał się Rafał.
Zaczęli kombinować, co włożyć najpierw, co później. Zniecierpliwione dziewczęta poszły im pomagać.
- Najpierw to - mówił Irek - trzymając nerki - a potem, albo te jelita, albo to - pokazał na śledzionę.
- A to ? - zapytał Rafał
- To chyba pęcherz - kombinował Marcin - to trzeba, po nerkach.
- Zgłupiałaś - Marcin spojrzał na Majewską - wkładasz płuca, a nie włożyłaś serca.
- A gdzie jest serce? - zapytała Majewska.
- Po lewej stronie - odpowiedział Rafał.
- To ja wiem, ale to serce z tego - Majewska pokazała na model.
- Kto ma serce? - zapytał Irek.
- Siostro, serca nie czuję - zawołała Magda.
- Mówiłam, że to jakiś szpital - śmiała się Anka.
- Proszę pana, serce zginęło - stwierdził Rafał.
- Poszukajcie w plecaku - powiedziałem.
- W jakim plecaku? - zdziwiła się Majewska.
- No, jak w piosence - wyjaśniła jej Anka.
- Aha - załapała Majewska - serce w plecaku - zupełnie jak w polowym szpitalu.
- Tu jest - Marcin zajrzał za skrzynię - spadło.
- Ładny porządek w tym szpitalu - westchnęła Magda.
- Jak to na wojnie - wyjaśnił Irek - trudne warunki.
- Jakby to była prawda, to lepiej byłoby zginąć na miejscu, niż traifić do takich lekarzy - uznała Anka.
- Każdego by dobili - przyznała Majewska.
- Gotowe - stwierdził Marcin.
- A to? - zapytał Rafał, któremu w ręku została jakaś część.
- Co to jest? - zainteresował się Irek?
- Ja wiem... - zastanawiał się Marcin - proszę pana, co to jest?
- Możliwe, że to trzustka - odpowiedziałem.
- To ważne? - zapytała Magda.
- Chyba tak - roześmiałem się.
- Ale gdzie to powinno być? - zastanawiał się Irek.
- Tam za wątrobą jest chyba wolne miejsce - powiedziała Anka.
- Niemożliwe - wtrąciłem się - wątroba jest z prawej, a trzustka z lewej.
- Dobrze mówię - uparła się Anka - z lewej jest miejsce, a to nie jest wątroba?
- To siostro jest śledziona - poinformował Ankę Irek.
W końcu poukładali wszystko na właściwych miejscach.
- Operacja skończona, pacjent przeżył - zatarł ręce Marcin.
- Twardy facet - powiedział z uznaniem Irek.
- A właściwie skąd wiadomo, że to facet? - zapytała Majewska.
- No, bo nie ma tych, no biustu - wyjaśniła Anka.
- No tak - zgodziła się Majewska tych kobiecych części też nie ma.
- Jakich kobiecych części? - zainteresował się Marcin.
- Coś ty taki nieuświadomiony - zdziwił się Rafał - tych do rodzenia dzieci, tej, no, macicy...
- Jajników - dopowiedziała Anka.
- A tych... - skojarzył Marcin - myślałem o czym innym.
- Ale to świntuch, proszę pana - zgorszyła się Magda.
- Homo sum, homini nihil a me, alienum esse puto - odpowiedziałem.
- Zupełnie jak w szpitalu - jęknął Rafał - nawet po łacinie gadają.
- Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce - przetłumaczyła Anka.
- Jaka uczona - mruknął Rafał - jakby nikt inny nie wiedział.
- A swoją drogą - skonstatował nagle Irek - babę byłoby jeszcze trudniej poskładać.
- Widzisz, jesteśmy bardziej skomplikowane - zadarła nosa Majewska.
- Sprawdźcie, czy jeszcze coś nie zawieruszyło się, gdzieś na podłodze - powiedziałem.
Przeszukali naszą scenę.
- Nic już nie ma - zameldował Marcin - co najwyżej mogliśmy mu coś zbędnego włożyć.
- Jakiś kapeć, albo wstążkę - podsunął Irek.
- Nie ma co się martwić - pocieszył mnie Rafał - założę się, że pani Rajewska i tak nigdy, go nie pozwoli rozłożyć.
- Poproście panią przy okazji - zasugerowałem - tylko się nie chwalcie, że już go rozbieraliście.
- Nie wydamy pana - zapewniła Anka.
- Bym zapomniał - palnąłem się nagle w czoło - nie mamy muzyki, ale nagrałem przecież te armaty, muszę iść jeszcze raz na górę.
- Żarty żartami - stwierdził Marcin - ale to może naprawdę jest skleroza.
- Możliwe, że początki - zgodziłem się.
Powędrowałem raz jeszcze do pokoju nauczycielskiego i przyniosłem magnetofon. Daleki pogłos dział brzmiał całkiem prawdziwie.
- To naprawdę suszarka do włosów? - zdziwił się Irek.
- Naprawdę - odpowiedziałem - trzeba będzie tylko puścić to przez głośnik, bo na tak jest trochę za cicho.
Mogliśmy zacząć próbę. Magia dekoracji i kostiumów na tym razem jakby się jeszcze spotęgowała. Anka i Magda wyglądały rzeczywiście prawdziwie. Dotarło do mnie, że ważnym elementem urody Anki jest jej szyja. W wysokim uczesaniu i tej sukience było to szczególnie widoczne. Skojarzyła mi się Wiosna Axentowicza. Anka była może tylko bardziej klasyczna. Łabędzia szyja, to dobre porównanie, taki naturalny znak zapytania. W jej wieku to jeszcze pytanie o przyszłość, bardziej jaka będę niż jaka jestem. Ten znak zapytania zawsze jednak będzie prowokował niepokój. Wstrząsnąłem się, przypomniała mi się Piękna Rozyna Wiertza. To przez ten symbolizm i tego rozbebeszonego Napoleona pomyślałem. Piękna aż do kości, zagadkowa od początku do końca. Ciekawe, że fizyczną urodę Anki podkreślały jej skłonności do wartości niematerialnych, piękno jakby bardziej emanowało z jej wnętrza. Malarza chyba najbardziej fascynowały by w niej linie; El Greco, Modigliani, Wyspiański, była w niej jakaś miękka secesyjność. Mimo całej swojej nowoczesności Anka należała ciałem i duszą do klasyków.
Magda była bardziej barokowa, może kiedyś wpadłaby w oko Rubensowi, może za jakieś dwadzieścia lat. Tkwiła w niej na razie jedynie skłonność do zaokrągleń. Była w niej jednak konkretność, a nie eteryczność jak w Ance. Która z nich bardziej podobałaby się Chłopickiemu? A jednak Magda bardziej przypomina Marię, może po prostu zapanowała nad postacią? Okiełznała rolę? Przez tę swoją naturalną prostotę bardziej przejmowała swoim nieszczęściem, poruszała uczucia. To co z postaci Marii nie pasowało do Magdy, było jak to, co z roli wdowy nie pasowało do Marii, było jak dysonans między młodością i śmiercią. Magda uosabiała życie, przegrany bój Marii ze śmiercią w wykonaniu Magdy bolał naprawdę. Gdyby Marię grała Anka jej tragizm byłby pomnikowy, byłby sztuką, ale właśnie tylko sztuką, w przypadku Magdy był po prostu niesprawiedliwością.
Ciekawe, że tak małą uwagę zwracałem na Majewską. Nie była wcale brzydsza od Anki czy Magdy. Może właśnie ona była najbardziej do Marii podobna? Dumne czoło, niski tembr głosu. Warszawianka w jej wykonaniu brzmiałaby najlepiej. Chyba jednak Majewska nie potrafiła być nikim innym jak tylko sobą. Nie było w niej nigdy nic udawanego, żadnych sztuczek w rodzaju Anki, czy popisów ala Magda. Ot, zawsze niewzruszona Majewska ze swoim przenikliwym spojrzeniem, uporządkowaniem i dokładnością. Tkwiły w niej jakieś muzyczne matematyki, niedopuszczające fałszu, precyzyjnie rozpisane na pięciolinii. Doszedłem do wniosku, że nie ma w niej miejsca na aktorską próżność.
Dziewczęta jakby przesuwały chłopaków na drugi plan. Naszym właściwym planem jest ta bitwa, pomyślałem, to miejsce skąd dochodzi huk armat, tu, w tym salonie jesteśmy chwilowo, nasza miłość też ma inny wymiar. Młody oficer gawędził z pannami. O czym rozmawiają? - zastanawiałem się. Zwykle któreś z nich coś opowiadało, reszta wtrącała jakieś uwagi i dowcipy. Teraz coś szeptała Magda. Jej słowa zagłuszał monolog Chłopickiego i odgłos dział. Skrzynecki włączył się w słowa generała i moje myślenie Nasze dialogi uzyskiwały płynność, coraz rzadziej musieliśmy patrzeć w tekst. Zawahanie pojawiało się w scenie wejścia starego wiarusa.
- Najwyższa pora włączyć Zenka - zdecydowałem.
- Resztę też - dodała Anka.
- Właściwie kto jest nam jeszcze potrzebny? - zapytała Magda.
- Cały tłum - roześmiał się Marcin.
- Tłum jak tłum - myślałem głośno - na pewno potrzebni są literat i Małachowski. Jak nas będzie za dużo, to na naszej małej scenie zrobi się tłok.
- Ktoś będzie musiał obsługiwać magnetofon z melodią - kombinował Irek.
- Rzeczywiście - uświadomił sobie Rafał - potrzebne będą dwa magnetofony, ten z muzyką i ten z armatami.
- Ile pan nagrał tych armat? - zapytał Marcin.
- Całą kasetę - odpowiedziałem, ale trzeba będzie zmienić w trakcie stronę, bo to sześćdziesitka, dziewięćdziesiątki się wkręcają.
- Od magnetofonów może być Kaśka to jest Zico - wtrąciła Anka - jak ją pan poprosi, to może nawet przynieść swój magnetofon, ona ma taki super sprzęt.
Kaśka czyli Zico była młodszą siostrą Doroty. W przeciwieństwie do starszej siostry była bardzo drobna i nie przejawiała zainteresowań sportem. Dlaczego nazywali ją Zico zupełnie nie wiedziałem, być może Dorota, rzeczywiście zapalona sportsmenka, nadała jej to przezwisko. Do Kaśki to zdrobnienie i pasowało, i przylgnęło.
- Zico się zgodzi - skinął głową Rafał - ona jest w porządku.
- Literatem może być któryś z Miśków - podsunęła Majewska - pomógłby śpiewać.
- A Małachowskim Michał - dodała Anka - nadaje się na ułana.
Odniosłem wrażenie, że propozycje Anki i Majewskiej nie były przypadkowe. Jeden z braci bliźniaków zwanych Miśkami był wyraźnie zainteresowany Anką, zaś milczący zazwyczaj Michał chyba oglądał się za Majewską. Obaj nie budzili żadnych moich zastrzeżeń i mogłem przystać na ten ukryty przejaw kumoterstwa.
- Jeśli ich chcecie, to nie mam nic przeciwko temu - powiedziałem.
Próba toczyła się dalej. W czasie dialogu Chłopickiego z Maryą Młody Oficer stał zamyślony przy oknie. Wiedział już co się stało, albo raczej był przekonany, że wie. Czy Chłopicki rzeczywiście świadomie chciał go chronić? Lubiłem mieć Rafała przy sobie. Mimo ortograficznych i gramatycznych kłopotów miał w sobie jakąś polonistyczną wrażliwość, jakieś miejsce na literaturę. Dużo tej literatury znał już na pamięć. Miałem nadzieję, że to zasiane w nim ziarno kiedyś wyda plon obfity. Ta wrażliwość wyróżniała go spośród innych i była powodem szczególnego podejścia do niego dziewcząt. Poniekąd matkowały mu i otaczały czymś w rodzaju specjalnej troski. Może przyzwyczajony do otoczenia sióstr nie czuł się zagrożony kobiecą opiekuńczością i nie musiał na siłę grać twardego faceta jak wielu jego kolegów? Właśnie klasowi twardziele nie bardzo go lubili, w czym, jak sądzę, sporo było skrywanej zazdrości. Jego rodzice prowadzili prywatną firmę już w czasach komunistycznych i finansowo dorównywała im chyba tylko rodzina Anki, jakieś materialne zawiści rodziców reszty klasy utrudniały tej dwójce życie. Nie zauważyłem jednak, żeby Anka czy Rafał kłuli w oczy kogokolwiek zamożnością. Widać jednak inni zauważali, że nie znać po nich codziennych kłopotów większości polskich rodzin i to było już wystarczającym powodem pewnej niechęci. Ceniłem w Rafale też jego wewnętrzny upór. Potrafił konsekwentnie dążyć do jakiegoś wytyczonego celu nikomu o tym nie mówiąc i nie zrażając się niepowodzeniami. Jednym z takich celów była piątka z polskiego na koniec roku. Na razie był na etapie dość mocnej czwórki, ale od czasu, w którym zacząłem go uczyć, robił stałe postępy nie ustając w dążeniach. Mówiąc językiem biznesu Rafał był pewną inwestycją, przynoszącą stały choć niewielki wzrost dochodu. W ostatecznym rozrachunku taki zysk opłacał się bardziej niż jednorazowy błysk fortuny. Zdążyłem się też przekonać, że pod powłoką cherubinka kryje się twarda natura, zdolna wiele przetrzymać i nie poddać się komu czy czemukolwiek. Niewątpliwie i ja traktowałem go w jakiś specjalny sposób. Widziałem po prostu efekty swojej pracy, a to zawsze jest powodem do zadowolenia. Tak, na miejscu Chłopickiego trzymałbym kogoś takiego przy sobie i nie narażał na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Inaczej było z Robertem. Na niego nie miałem już wpływu. Szedł swoją drogą, podejmował własne decyzje, nawet jeśli nie były dla niego korzystne, nie mógłbym ich zmienić. Nie generale, nie mogłeś tego młodego, a strojnego powstrzymać jednym wyrazem, nawet Zeus był bezsilny wobec przeznaczenia. Nie mogłeś rozkazać słońcu wschodzić i zachodzić według życzenia Małego Księcia. To, że nie próbowałeś, świadczy o twojej mądrości, to że później wydawało ci się, że mogłeś, to tylko efekt pychy. Jakże tu przeciwstawić suchy rozkaz pragnieniu duszy? Nie miałeś już nad nim władzy, bo nie miałeś władzy nad Maryą, nad jej miłością, jej pragnieniem. Był jej, a to mogło oznaczać jedynie tryumf albo zgon, tu remis nie był możliwy, może gdybyś i ty wierzył w zwycięstwo? Ty, ty byłeś nasz Lew, znaj czyją zbrodnia winą. Nie miałeś wiary czyniącej cuda, a oni myśleli, że masz i sami uwierzyli w możliwość tego tryumfu, poszli na ten hazard i postawili na orła, a wypadła zimna, obojętna liczba, zwyciężył zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa - jeden zginął, jeden przeżył, a tyś wiedział wprzódy. Ta wiedza była twoją winą, ta niemoc twoją tragedią, ta niewiara twoim przekleństwem. Oni też wierzą we mnie - pomyślałem patrząc na białe panny i ułanów, a przecież mogę zrobić tylko tyle, ile się da zrobić, nie mam w sobie ani wspaniałości tryumfu, ani wiary przenoszącej góry, a w kolejnych rzutach monetą raz wypada orzeł, raz reszka. Prawda inflacja przecież pozbawiła nas bilonu, może więc na razie nasz polski los przestał zależeć od reguł rządzących przypadkiem? Może jednak więcej możemy zrobić niż nam się zdaje?
Skrzynecki namawiał właśnie Chłopickiego do objęcia dowództwa. Jeśli Rafał przypominał mi trochę mnie samego ze szkolnych czasów, to Marcin był zupełnie inny. Miał w sobie tę spokojną pewność siebie wielkoludów, tę przewagę wysokości skąd pewnie widać dalej i więcej. Kiedyś zazdrościłem takim olbrzymom, później przyzwyczaiłem się do siebie, zawsze jednak wydawało mi się, że są jakby z trochę innego gatunku. W końcu to jednak tylko złudzenie, pozory. W gruncie rzeczy Marcin wiele spraw przeżywał mocno i głęboko, nie miał w sobie twardości Rafała, wciąż jakby szukał siebie, odkrywał, zastanawiał, na ile go stać, czasami zniechęcał, czasami załamywał. Wyglądało to tak, jakby z racji swej fizycznej wielkości potrzebował więcej czasu na rozwój, dorastanie, dojrzewanie. Miałem nadzieję, że przyszłość należy do niego, że kiedyś będzie kimś na wzór amerykańskiego supermana - wysoki, zdrowy, tryskający humorem, energią, inteligencją. Miał wszelkie zadatki na kogoś takiego, mógł też liczyć na swoich rodziców, dla których w końcu nadeszły lepsze czasy. Chłopicki też widział przyszłość w Skrzyneckim, a przecież to właśnie jemu historycy przypisują winę za klęskę pod Ostrołęką. W Marcinie też można było pokładać wielkie nadzieje, ile z nich jednak zamieni się w spełnione? Polska zawsze była krajem nadziei niespełnionych, szans zmarnowanych, złudzeń straconych. Uparcie powracałem do myśli, że może to właśnie teraz się odmieni. Dlaczego właśnie teraz? Czy w samym czasie istniały jakieś ku temu powody czy przyczyny? A może była jakaś miara zdarzeń, dopełnień, jakieś polskie consumatum est, zapowiadające nową szczęśliwszą epokę? Moda na mesjanizm minęła, ale może jednak jakieś sprawiedliwe prawidłowości istniały? Poczekaj, przyjdziesz do władzy, a przyjdziesz koleją... Tak kiedyś nadejdzie czas Marcina, jaki będzie to czas? Jaki będzie Marcin?
Jacy oni będą? Choćby Irek; różnił się trochę od swoich starszych braci, zawziętych intelektualistów, spędzających niemal cały wolny czas nad książkami. Nieźle grał w piłkę, będąc trudnym do przejścia szkolnym stoperem, mimo swojej małomówności sporo udzielał się towarzysko, po ostatniej wizycie u fryzjera wzbudzał zachwyt dziewcząt z całej szkoły. Nie był gruby, ale rzec by można postawny i szkolni rozrabiacy woleli schodzić mu z drogi, tak samo zresztą Marcinowi, przed którego wzrostem czuli respekt. W przeciwieństwie do braci, ale również Rafała czy Marcina, nie poddawał się atakom ambicji, sprawiając wrażenie pewnej dekadencji, co rzeczywiście pasowało do roli Paca. Ogólnie wyglądało, jakby chciał przejść przez życie zachowując do niego pewien dystans, pozwalający na zastanawianie się nad sprawami choćby takimi, jak to, kiedy poległy Józef zdążył napisać raport dla Chłopickiego.
A ja? Rzadko zastanawiałem się nad sobą. Może po prostu kiedyś właśnie o sobie myślałem zbyt dużo? Ostatnio nie odczuwałem potrzeby jakiegoś szczególnego utwierdzania się w tym, że jestem. Niepokoił mnie co prawda nieco brak życia prywatnego, ale dziwnie nie odczuwałem tego braku. Dzień miałem wypełniony od rana do nocy, zasypiałem jak tylko przyłożyłem głowę do poduszki i budziłem się nie pamiętając niczego, co mogło mi się śnić. Czasami tylko jakiś nadmiar dziennych wrażeń czy poważniejszy problem, któregoś z uczniów zaburzał ten codzienny rytm, czasami miewałem męki myślenia związane z własną odpowiedzialnnością. W wolne dni zdarzało mi się odwiedzać przyjaciół, żyjących swoim mniej lub bardziej ciekawym życiem, zaabsorbowanych własnymi problemami, niekiedy pytających jak postępować ze swoimi dziećmi. Nie zrezygnowałem jeszcze z myśli o założeniu własnej rodziny, ale jakoś nie trafiałem na nikogo przy kim serce zabiłoby mi mocniej. Wyglądało to trochę tak jakbym wszystkie uczucia ulokował w szkole i nie starczało już mnie na cokolwiek innego. Moje koleżanki z pokoju nauczycielskiego twierdziły czasami, że w końcu wychowam sobie którąś uczennicę na żonę, ale ja sam uważałem to za mało prawdopodobne. Miałem za sobą długoletni związek, który o mały włos nie skończył się małżeństwem, ale z perspektywy mijających lat, coraz mniej żałowałem, że się rozpadł. Jakaś nadzieja na wielką miłość nadal jednak gdzieś we mnie tkwiła. Coraz też częściej przemyśliwałem o prywatnej w przyszłości może własnej szkole, ale na razie zbyt wiele miałem do zrobienia jeszcze w tej. Uświadamiać też zaczynałem sobie przydatność w mojej pracy komputera i coraz poważniej myślałem o kupnie takowego. No i myślałem też o pisaniu tym o szkole, po to, żeby zrobić coś z gromadzącymi się doświadczeniami i tym prawdziwym, którego potrzebę zawsze silniej lub słabiej odczuwałem.
Wiele mogło być jeszcze przede mną, jeszcze więcej przed nimi. Próba dobiegała końca. Anna wyprowadzała ściętą mrozem Maryę z salonu.
- Jak tam z uczeniem się ról na pamięć? - zapytałem.
- Ja już dawno umiem - odpowiedział Rafał.
- Ja właściwie też - stwierdziła Anka.
- Ja jeszcze zapominam - przyznała się Magda - ale nauczę się, sporo już umiem.
- A pan? - zapytał Marcin.
- W paru miejscach się zacinam - powiedziałem - ale jak mi Majewska podrzuci słowo, to dalej będę już pamiętał.
- Ja niby umiem - mówił Marcin - ale się boję, że zapomnę.
- Trochę ci brakuje doświadczenia - pocieszyłem go - po przedstawieniu poczujesz się pewniej.
- A ty, Irek? - zapytała Majewska.
- Mam tak mało, że wstyd byłoby zapomnieć - odpowiedział.
- No widzicie - uśmiechnąłem się - a krzyczeliście, że tyle tego.
- Bo dużo - powiedziała Magda - ale rzeczywiście z tego ciągłego powtarzania na próbach sporo zostaje w głowie.
- Mnie się wydaje, że to wychodzi dużo lepiej niż się spodziewałam - uznała Majewska.
- A ja nie spodziewałem się, że "Warszawianka" poruszy we mnie aż tyle tematów.
- A jak z tymi szachami? - przypomniała sobie Anka.
- Trochę utknąłem w martwym punkcie - przyznałem - możliwości jak na moje umiejętności szachowe jest zbyt wiele, ale myślę, że taka szachowa inscenizacja byłaby interesująca.
- Aha - wyobraziła sobie Anka - wszystko się dzieje na szachownicy, i wszyscy są przebrani za figury szachowe.
- Ano właśnie - kiwnąłem głową.
- Rafał musiałby się poruszać jak skoczek - roześmiał się Marcin.
- Właściwie to on się tak porusza - kombinował Irek - zobaczcie - jak podchodzi do pana to idzie prosto, a potem krok w bok, potem krok w bok i prosto jak wraca i jak się melduje to też robi taki zwrot.
- To my powinnyśmy chodzić tylko po liniach prostych - zauważyła Anka.
- Wy to cały czas siedzicie - wzruszył ramionami Rafał.
- Nieprawda, pod koniec zaczynamy chodzić - zaoponowała Anka.
- Ja rzeczywiście mam chodzić jak lunatyczka - zastanowiła się Magda.
- Jak widać coś w tym jest - stwierdziłem.
- W takim razie ja będę chodził po skosie - zdecydował Marcin.
- Zobacz - uświadomił go Irek - stoisz trochę w kącie i rzeczywiście jak schodzisz ze sceny to idziesz po przekątnej.
- W takim razie jakoś tak się sami niechcący ustawiliśmy - zdziwił się Marcin.
- Już mówiłam, że tu się jakieś dziwne rzeczy dzieją - przypomniała Majewska.
- Potęga sztuki - podsumowała Anka.
- Tak naprawdę, to z tej szachowej koncepcji jakoś mi się wyłamuje stary wiarus - powiedziałem.
- A mówił pan, że to jakiś samotny pionek - przypomniał Marcin.
- To akurat pasuje - potwierdziłem - ale pionki nie poruszają się do tyłu, ani w poprzek szachownicy, a wiarus wraca z pola bitwy i przechodzi przez scenę.
- Bo to ruski szpieg, to znaczy przebrany czarny w ten mundur co on miał, od razu to powiedziałem - zatryumfował Marcin.
- To by pasowało - przyznał Irek.
- Tyle, że to byłaby zupełnie inna sztuka - zauważyłem.
- Ale Wyspiański tak to napisał - upierał się Marcin.
- To nie tak - pokręciła głową Anka - mówił pan kiedyś, że Chłopicki jest duchem na polu bitwy, my tego nie widzimy, ale przecież tam też coś się dzieje i tam nie ma już szachów tylko są ludzie, więc ten wiarus chodzi jak człowiek. Można powiedzieć, że w tym salonie sobie grają w szachy, a tam giną ludzie.
Popatrzyłem na nią z nieukrywanym podziwem - powinna waćpanna zająć moje miejsce - powiedziałem - gdyby w tej szkole można było stawiać celujące miałabyś u mnie szóstkę jak w banku.
- Gdy naród do boju wystąpił z orężem panowie w stolicy radzili - zanuciła Majewska
- Szykuje się chyba rewolcja - uśmiechnąłem się - ale macie rację, to też jest jakieś przesłanie "Warszawianki".
- No właśnie - włączyła się Magda - Chłopicki przez nic nie robienie dopuszcza do tego, żeby tam wszyscy zginęli.
- A ja jednak uważam, że to niezupełnie tak jest - postanowiłem bronić Chłopickiego - Chłopicki widzi spory o władzę. Jest przekonany, że tylko on sam może uratować sytuację, ale pamięta, że kiedy był dyktatorem nie wszyscy chcieli go słuchać. Zrzeka się więc dyktatury i czeka, aż wszyscy go zaczną prosić by znowu objął dowództwo. I osiąga swój cel, ale do tego musiała się pokazać nieudolność księcia.
- Niby tak - przyznała Anka - ale przez to zginęło wielu ludzi.
- Ale, gdyby nie to zginęłoby znacznie więcej i w dodatku bitwa zostałaby przegrana - tłumaczyłem.
- Ale czy nie mógł tego wszystkiego zrobić jakoś inaczej? - nie dawała za wygraną Anka.
- Może nic mu innego nie przyszło do głowy - podsunął Marcin.
- A może po prostu to rzeczywiście był najlepszy sposób - upierałem się.
- Wy gdybyście same się nie przekonały, że pani Rajewska nie jest lepsza od pana, to też byście teraz nie chciały się słuchać - powiedział zniecierpliwiony Rafał.
- Pan w końcu też mógł pani jakoś pomóc, a nie zostawić wszystko - zezłościła się Magda.
- Chciałem - odpowiedziałem zimno - pani Rajewska stwierdziła, że nie umiem pogodzić się z przegraną.
- Daj Magda panu spokój - odezwała się Anka - to myśmy były głupie.
- Ano właśnie - pokiwał głową Marcin - same jesteście jak ci grający w szachy politycy i nie chcecie zrozumieć Chłopickiego.
- Pana też nie chciały zrozumieć - mruknął Rafał.
- No tak, trudno się przyczepić i pana, i Chłopickiego - przyznała Majewska.
- Może po prostu taka jest już ludzka natura, że jeśli się o czymś nie przekonamy, trudno nam uwierzyć - starałem się załagodzić nieco spór.
- Zawsze się wydaje, że ktoś inny byłby lepszy, od tego kto akurat rządzi - westchnęła Anka.
- W pokoju nauczycielskim się kłócą i nie myślą o nas, w samorządzie kombinowałyśmy i też nie myślałyśmy o reszcie szkoły - stwierdziła smutno Majewska.
- Nie oskarżajcie się aż tak bardzo - chciałem przerwać te biadolenia - miałem wrażenie na początku roku, że większość waszych wyborców chce pani Rajewskiej. Chyba spodziewaliście się po pani za dużo, zresztą i ja trochę się dałem zwieść pozorom.
- Teraz przynajmniej wiemy - uznała Anka.
- Mądry Polak po szkodzie - roześmiał się Marcin.
- W końcu jakieś straty są zawsze - powiedziałem - chodzi tylko o to, żeby były jak najmniejsze i żeby w ostatecznym rozrachunku wygrać.
- Myśli pan, że jak pana wybiorą w przyszłym roku, to będą się słuchać i nadrobimy ten stracony czas? - zapytał Irek.
- Mam taką nadzieję - odpowiedziałem.
- Ale ten narzeczony Marii co zginął, to zginął - stwierdził Marcin.
- I ta cała dywizja Żymirskiego też - dodała Anka.
- Czasami trudno się pogodzić z tym wszystkim, co się dzieje - powiedziała Magda.
- Ano różnie w życiu bywa - przytaknąłem.
- Chyba czas już na nas - Majewska spojrzała na zegarek.
- Następna próba dopiero po świętach? - upewniała się Anka.
- Po świętach, ale już w pełnym składzie - powiedziałem.
- O ile Magda nie spali czajnika - roześmiał się Marcin.
Sprzątnęli dekoracje i poszli do domów.
Jak to jest, że ludziom tak trudno się porozumieć, pomyślałem. Ambicje, żądze, zawiści, zazdrości, nienawiści, jakieś inne jeszcze nienazwane, nie rozpoznane zło, jakieś ciemne siły pochodzące z nas i spoza nas, do których powstrzymania nie zawsze starcza dobrej woli, czasami instynktu samozachowawczego. Jakiś w tym wszystkim jest chyba sens jeśli nie ludzki, to może boski? Moja wiara przeszła różne metamorfozy naciskana i przez walczący ateizm, i materialne pokusy świata tego. Przeżywałem swoje zwątpienia i upadki, podnosiłem się z nich. Odkąd zostałem nauczycielem miałem wrażenie, że jakaś dobra moc czuwa nad tym, co robię, jakoś dodaje mi sił i mądrości. Nie byłem tak naprawdę zbyt religijny, chociaż czułem się i chrześcijaninem i katolikiem. Chwaliłem Pana Boga głównie pracą, widząc w tym po prostu sens, nie miałem jednak pojęcia, czy to co robię Panu Bogu się podoba. Właściwie upadek komunizmu i powrót kościoła do swoich praw, a zwłaszcza religii do szkół, niewiele we mnie zmienił. Zauważyłem wokół siebie kilka cudownych nawróceń, niektóre wyglądały prawdziwie, co do niektórych miałem wątpliwości. Nie zauważyłem jakichś przejawów fanatyzmu, ale zrażała mnie pewna kościelna surowość i to zdecydowane przekonanie, że jest się w posiadaniu tej jedynej niepodważalnej prawdy. Mimo wszystko ta obecność kościoła i religii w codziennym życiu cieszyła mnie. To była pewna miara naszej normalności, a powrotu do płonących stosów i inkwizycji jakoś się nie bałem. Przodek w roli katechety mógł co prawda budzić niepokój, tak samo jak nadgorliwość neofitów, ale nie sądziłem, że takie nurty mogą zdobyć jakieś większe wpływy. Bywało to może czasami niewygodne czy irytujące, ale nie groziło więzieniami. Nie brałem udziału w walce zatwardziałych ateistów z zagorzałymi wierzącymi, uważając, że jedni bez drugich najwyraźniej nie mogą istnieć i, że tak powiem, jedni i drudzy to jeden diabeł. Kościół w wolnym kraju mimo wszystko nieco mnie zawodził. Dbał o swoją pozycję i interesy, ale tak na co dzień w powszednim życiu niewiele robił. Dodatkowo trójkąt ksiądz proboszcz, Przodek i Rajewska budził we mnie pewien niesmak. Proboszcz patrzył nieco podejrzliwie na moje polekcyjne zajęcia i nie przekonywały go nawet dobre słowa rodziców na mój temat. Wyobrażał sobie chyba, że wolny czas dzieci powinny spędzać jeśli nie w kościele, to na zajęciach kółka różańcowego, to z rodzicami. Nauka widać nadal kojarzyła mu się z drzewem wiadomości dobrego i złego, i z grzechem pierworodnym. Nie znajdowałem więc w kościele ani zrozumienia, ani oparcia,, ale radziłem sobie jakoś sam, a może mimo wszystko Pan Bóg jednak czuwał nade mną. Pan Bóg jako stały punkt odniesienia w tym dość skomplikowanym świecie wydawał mi się poniekąd niezbędny, bo prawdę mówiąc bez Pana Boga zbyt wiele spraw traciło sens. Zacząłem się zastanawiać, gdzie szukać Boga w Warszawiance. Grecja ze swoim fatalizmem była w sztuce bardziej widoczna niż chrześcijaństwo, w salonie było popiersie Napoleona, a brakowało Krzyża czy choćby jakiegoś świętego obrazu, zupełnie jakby Pan Bóg nie mieszał się do tej historii, a może w ogóle do historii? Kryje się Bóg gdzieś w bohaterach, wyrywa w okrzyku Chłopickiego, ale tak naprawdę jest wielkim nieobecnym, tak Go mało jak tej wiary brakującej Chłopickiemu. Czyżby ten kraj wtedy rzeczywiście przez Boga został opuszczony? Bóg, Honor, Ojczyzna .. Nie ma Ojczyzny, nie ma Boga, pozostał Honor, ale sam w sobie nie jest niczym wielkim. Sława, czym jest ta Sława? Może jedynie złudzeniem? Realna jest Śmierć, w nią nawet wierzyć nie trzeba. Bóg jest w Warszawiance odległy jak tryumf, nawet odleglejszy, bo przecież to Słowo nie staje się tu Ciałem, tego Słowa po prostu nie ma, jest tylko milczenie starego wiarusa i lęk przed powiedzeniem wprost - on nie wróci już, nie będzie zmartwychwstania, jest tylko Eloi Eloi lamma i ciało Józefa, martwe, milczące. Jest Bóg, będzie zmartwychwstanie w dniu ostatecznym, ale jakże to daleko. Nie znajdą w tym pocieszenia ani Marya, ani stary wiarus, ani Chłopicki. Wiarusa ukoi śmierć, Maryę może klasztor, Chłopickiego może to przebaczenie, o które prosi idąc w bój? Zbyt okrutne są te wielkie sprawy - Bóg, Honor, Ojczyzna - w zestawieniu z tymi małymi, z tym żołnierzem, który na czas trudów inny wrócić powinien i przyjść, a który nie wróci już. Czy utraconą miłość może Marii zastąpić wizja jakiegoś skromnego mnicha i jakieś konkretne, ale niejasne czterdzieści i cztery? Jakiegoż heroizmu należałoby od niej wymagać? Gdybym nie dostrzegał nadziei w postaciach Anny i Jana, w tych jeszcze żywych, których może ocalić rachunek prawdopodobieństwa i przestroga wstęgi krwawej, jakiż i ja smutek niósłbym w oczach. Ale czy to może pocieszyć Maryę? Czy w ogóle jest coś. co może złagodzić ból po stracie ukochanego człowieka? Tu nie ma wiary, tu obowiązuje Stary Testament, z ofiarnego pola pod Olszynką nie nadejdzie dobra nowina, przyjdzie prawda o śmierci. To właściwie jest egzystencjalizm, pomyślałem. Wymiar antyczny, wymiar egzystencjalny, a może antyteza mesjanizmu? Ten brak odwołań do religii zastanawiał mnie. Walka narodowo-wyzwoleńcza dodatkowo w czasie Powstania Listopadowego bez religii, bez postaci księdza, to w naszej historii jednak dziwne, a jednak Wyspiański tak to napisał. Dlaczego Anna i Marya nie modlą się? Dlaczego Józef dostaje od narzeczonej wstążkę, a nie krzyżyk? Dlaczego nie ma księdza, który błogosławiłby z okna idące w bój wojsko? Tak byłoby z pewnością u Mickiewicza, czy ten brak to wpływ twierdzenia Nietzschego, że Bóg umarł? Niewątpliwie można by Warszawiankę wpisać w jej epokę, pójść tropem wewnętrznego świata autora, ale nie o to mi chodziło. Zastanawiałem się tylko, dlaczego Wyspiański właśnie tak przedstawił polskie realia. Czy dlatego, że tak je widział, czy dlatego, że tak je chciał przedstawić? W takim ujęciu Ojczyzna stawała się wartością najwyższą, a jej wyzwolenie było sprawą ludzi, a nie częścią boskiego planu zbawienia świata. Właściwie wszystko tu zostawało między ludźmi i mnożenie bytów ponad potrzebę, nie było potrzebne dla zrozumienia wydarzeń. Taka interpretacja wydawała mi się najsensowniejsza, najbliższa punktowi widzenia Chłopickiego. Nakładała dodatkowo na bohaterów odpowiedzialność za własne postawy. W ten sposób Warszawianka stawała się też bliższa naszym jeszcze bardziej ograniczonym duchowo czasom. Nasze czasy; jak mogłaby wyglądać współczesna wersja Warszawianki? Nie byłoby ułańskich czapek, szlifów lśniących i stroików, nie byłoby popiersia Napoleona, pewnie nie byłoby niczyjego popiersia, nie byłoby klawikordu. Co współczesna dziewczyna dałaby idącemu na wojnę narzeczonemu? Zdjęcie? Może jednak również wstążkę, aczkolwiek byłby to już bardzo staromodny gest. Mimo wszystko panieński sentymentalizm wydał mi się trwałą wartością. Pojawił się nawet w czasach Solidarności, żeby teraz znowu wydać się śmiesznym, archaicznym, przebrzmiałym. Może zawsze pojawia się w czasach powstań i wojen, by w okresie normalności dzielić z nimi wstyd i patos? Scenografia współczesnej Warszawianki byłaby z pewnością inna, symbolika również. Historia i ludzie nie różniliby się chyba jednak aż tak bardzo. W swoich rozważaniach wracałem jednak zawsze do punktu wyjścia. Warszawianka to przede wszystkim teatr, pomyślałem, można by powiedzieć teatr narodowy, ale głównie teatr. Postacie ze sceny historycznej, persony dramatu, szachowe figury, aktorzy - wszyscy oni przenikali się jak światy, z których pochodzili i z tej wielości nakładających się konturów miałem zamiar złożyć jakąś własną inscenizację.
Oto Chłopicki, bohater wojen napoleońskich, dyktator Powstania Listopadowego, o którym historycy piszą tak jak złośliwi krytycy teatralni. Nawet Słowacki w prologu Kordiana wciska mu szpilkę, a przecież nie do końca ta postać zasługuje na złe traktowanie. Tylu było zdrajców przed nim i po nim w naszej historii, że jego racjonalizm nie wydawał mi się największym złem. Brak wiary, to raczej nieszczęście niż zbrodnia, ale może po prostu zdrajców stać na opłacenie adwokatów? Wyspiański w końcu przedstawia Chłopickiego jako bohatera i dlaczegóż by nie? W końcu obronił pod Olszynką Warszawę, ucząc walki niedoświadczonego żołnierza pod nieprzyjacielskimi kulami jak ja teraz swoich aktorów gry w szachy, sam prowadził ich w bój, zabito pod nim dwa konie, wreszcie armatni pocisk ranił go w nogi. Nawet wtedy jeszcze objeżdżał w powozie stanowiska bojowe. To typowe dla Polaków, żeby nawet takiego wodza obwiniać za wszelkie nieszczęścia. Dzisiaj marne kluby piłkarskie tak często zmieniają trenerów jak listopadowi powstańcy przywódców. Zdecydowany byłem bronić generała grając jego postać samym sobą. Jakikolwiek by nie był, szkoda, że nie pojawił się na miejscu Jaruzelskiego.
Jeszcze bardziej historyczna krytyka czepia się Skrzyneckiego, jakby wszyscy polscy generałowie musieli być geniuszami. Przecież talent Prądzyńskiego obrażano na wszelkie sposoby, więc i zdolności nie na wiele się zdawały. Pomyślałem, że wódz był potrzebny, żeby było na kogo zwalić winę, pod tym względem niewiele się w tym kraju zmieniło.
Jako naród jesteśmy chyba rzeczywiście podobni do Marii najpierw zaślepionej miłością, potem bólem. Mówimy - boś jest generale winny - bo przecież nie uchodzi obwiniać dzieci i kobiet także starców, wolimy wołać - dupa - pod drzwiami dyrektora, niechby ktoś spróbował tego nie zrobić! A jednak Marya budziła moje współczucie, zwłaszcza kiedy widziałem w jej roli Magdę. Świat powinien być taki, w jaki wierzyła, to nie jej wina, że okazał się inny. Skąd mogła przypuszczać, że pragnienie Sławy dla ukochanego spełni się w najdoskonalszej formie? Niech kraj mój życie weźmie, to Szczęście, szczyt Sławy - mówi młody oficer przyjmując wstążkę od Anny. Może tym razem skończy się na szczęściu i sławie pisanych małymi literami? Na szczęście są na polskiej scenie postacie drugoplanowe - wszyscy przecież nie zginęli - powiedział Irek, a póki my żyjemy...
Polska scena, narodowy teatr to właściwe klucze do Warszawianki i Wyspiańskiego, a do nas? Bardzo mała scena narodowego teatru? Scena? Raczej scenka; brudna podłoga, odrapane ściany i te pełne nadziei dzieci wśród skleconej ze szkolnych gratów dekoracji - to my, a ta duża scena różni się od naszej tylko wielkością, tylko proporcjami. Parabola bronowickiej chaty i naszej salki gimnastycznej. Ile już było takich polskich Warszawianek, ile wesel, wyzwoleń, nocy listopadowych? Ile ich jeszcze będzie? Życie w tym kraju ma jednak wiele wspólnego z teatrem, może nieco mniej wspólnego ze sztuką, jeśli już to chyba ze sztuką przetrwania. Może niepotrzebnie ironizuję, zreflektowałem się, to nieustanne wybrzydzanie na kraj, to też nasz narodowy sport. Satyrą trafnie kłuty, sok trucizn surowych wszczepiłem sobie w krew i krew się burzy - mówi Chłopicki, widać coś z tych trucizn dostało się i do mojej krwi.
Zbliżałem się jakoś do postaci Chłopickiego. Węgrzyn grał chyba jego dumę, wobec Marii był raczej amantem, ciekawe - wydał mi się bajronicznym Chłopickim - może nie bez racji? Coś romantycznego przecież w generale było. W mojej interpretacji Chłopickich miało być jakby dwóch. Ten zewnętrzny, składający się z pozy przybranej na użytek widowni potrzebującej pomnika i wewnętrzny; duchem obecny na polu bitwy, prowadzący skomplikowaną grę o władzę, dającą możliwość działania i tę nieco mniejszą grę, mającą przez realizm wstęgi krwawej uratować od zgonu młodego oficera. Pomnik, polityk, ojciec; brakowało mi Chłopickiego człowieka i mężczyzny. Starsza podobała mu się więcej - czy naprawdę? Może mówił to tylko przez przekorę? Drażnł się z młodym oficerem? Sprawdzał, a może chciał osłabić jego rozkochanie? A może jednak był szczery... Siostro, on zawsze jest taki zagadkowy - mówiła Anna. - jak sfinx kuty z głazu. Nie, nikt z zewnątrz nie wie, co kryje się w generale, wiedzieć może tylko ten, kto go gra, kto stanie na jego miejscu z założonymi na piersi rękami. Czekam, pomyślałem, na co? Na właściwy moment, chwilę w której stopi się lód dawnych uraz, serce zabije żywiej i duch wielki zadrży we mnie. Jeśli ta chwila zbiegnie się z czasem przełomu na polu bitewnym moja gwiazda zatryumfuje, jeśli te dwa czasy się rozminą, jeśli się pospieszę lub spóźnię, tylko zgon ocali mój honor. Straszliwie upokorzony czuje się orzeł, który chybi zdobyczy. Zawierzyć w gwiazdę narodu i swoją. Tu myśl już nie wystarczy, tu potrzebne jest to nienazywalne coś, ten dodatkowy zmysł wodza. Jest wódz, uśmiechnąłem się do siebie, ale gdzie mężczyzna? Gdzie człowiek? Czy mam wypełnić tę pustkę sobą? Czy to jest ów wkład aktora w papierową postać? Gdzież mnie, średniemu blondynowi do urody Węgrzyna, gdzież mnie pacyfiście z przekonania do wojownika? Marny ze mnie aktor, przeciętny facet, zwyczajny człowiek i jak mam być bohaterem? Trochę przeżyć ukształtowało moją twarz, jakieś iskry tlą się jeszcze w mojej duszy, serce chociaż ostrożne nie stało się nieczułe. Jakoś ostatnio niewiele myślałem o sobie. Jak to pogodzić - wielki aktor, bohaterski generał i ja - nauczyciel języka polskiego w niedużej szkole?
Sprawdziłem okna, zgasiłem światło i wyszedłem z sali.
Dodaj komentarz