Próba XII cd
Próba XII cd
Nasze próby powoli zbliżały się do końca czyli do premiery. Bawiła mnie ta pojawiająca się w naszej grupce teatralna terminologia, była jak kupione na wyrost ubranie, albo za duże buty. Właściwie jak na szkolny zespół nie byliśmy tacy najgorsi, ale progu odgradzającego nas od prawdziwego teatru nie przekroczyliśmy. Co to właściwie jest prawdziwy teatr? Czego potrzeba by powstał? Czego mnie i im brakuje do stania się choćby amatorską grupą teatralną? Miałem nadzieję, że jakiś teatr stworzymy, ale już czułem, że Warszawianka będzie miała jedno przedstawienie, że w życiu moich aktorów nie będzie miejsca na dalszy ciąg teatralnej przygody. Scena nie stanie się ich miłością, owszem, polubią ją, ale nie pokochają, jest dla nich zbyt mało konkretna, zbyt mało materialna, zbyt wymyka się ich poczuciu realizmu. Nawet Magda i Rafał nie będą sami szukali sceny, chyba, że kiedyś odnajdzie ich sama. Wielu jest wybranych, ale niewielu powołanych napisano, te powołania jeszcze do nas nie dotarły. Modliliśmy się o nie wierszami, mszami przedstawień, misteriami prób, ale jednak nie nazbyt żarliwie, bez całkowitego oddania, zawierzenia złudzeniu, które jednak mogło dokądś doprowadzić. Tu trzeba wiary - pomyślałem - wiary co archaniołem jest modlącym duszy. Nie nadaję się na kapłana tej religii, może na kapłana żadnej religii? To tak jak z szachami, którym nie umiałem poświęcić się bez reszty. Zbyt wiele jest ciekawych spraw na tym świecie, by zanurzyć się tylko w jednej z nich, utonąć, zniknąć i odnaleźć. Bycie nauczycielem dawało mi możliwości zajmowania się właściwie wszystkim, ale też odbierało szansę wejścia w kręgi wtajemniczenia poszczególnych dziedzin. Poczułem się jak portier mający klucze do wszystkich drzwi lecz skazany na wieczne siedzenie w holu. Może jednak przynajmniej oni dostaną ode mnie właściwe klucze?
Czy Zenek jako stary wiarus zmienił coś w naszym przedstawieniu? Miałem nadzieję, że jego obecność w jakiś magiczny sposób połączy wszystkie wymykające się wątki. Nie doznałem jednak jakiegoś szczególnego oświecenia, bardziej poruszyła mnie melodia Warszawianki. A może klucz do tajemnicy ukrywa się właśnie w tej pieśni? Czy szukanie właśnie tu wydawało mi się dotąd zbyt proste, zbyt oczywiste? Co właśnie w tej pieśni zafascynowało związanego z Krakowem Wyspiańskiego? Może jej buntowniczość niepasujca do strasznych mieszczan, plantów, historycznych murów? Może jakieś dalekie skojarzenie z trąbką sygnału mariackiego? Oto dziś dzień... może to echo dzwonu Zygmunta? Trąbki, dzwony, wystrzały ukryte w tej pieśni może nie pozwalały spać w ciszy krakowskiej nocy?
Ale przecież szkic Warszawianki powstawał w Paryżu. Kraków, Warszawa, Paryż; gdzieś we Francji musiał dostrzec Wyspiański związki Polski z Europą. Gdzie wisi obraz Cognieta? Czy paryskimi ulicami snuł się duch Delavigne'a? Czy Warszawianka miała leczyć kompleks Marsylianki? Upokorzona po wojnie z Niemcami Francja może tak tęsknniła do Sławy jak nie istniejąca Polska? Nadchodzący nowy wiek może siał w dekadenckiej glebie jakieś ziarenka nadziei na zmiany?
Polska w teatrze, ileż to razy właśnie w teatrze przetrwaliśmy? Przypomniało mi się Wyzwolenie, na którym byłem tuż po wypuszczeniu Haliny Mikołajskiej z więzienia. Kiedy weszła na scenę cała publiczność stojąc biła brawa, a wcześniej Dziady Dejmka. Świat uznał Witkacego, Gombrowicza, Mrożka, ale Polska przetrwała w Mickiewiczu, Słowackim, Wyspiańskim, w ich nieprzetłumaczalnej na obce języki mowie. Wynosiliśmy nasz kraj na ołtarze, ale tak naprawdę pozostał w teatrze, na kwadracie teatralnej podłogi ciemnej nieomal czarnej. Ot, taka nasza pogańska świątynia narodowa wadząca się z Panem Bogiem jak Jakub z Aniołem.
Tu w szkole też czułem potrzebę tworzenia tego teatru naroddowego, zwłaszcza teraz, kiedy w nareszcie wolnym kraju w szkole zmniejszono liczbę godzin języka polskiego i zabrakło pieniędzy na działalność koła polonistycznego. Może to naturalna demobilizacja armii po zwycięskiej wojnie? Może właśnie taka jest natura rzeczy?
Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański to niepotrzebne w czasach pokoju armaty, które trzeba przetopić na jakieś pługi czy inne narzędzia codziennego użytku? Moja Warszawianka była jednak jakimś instrumentem walki, może tak naprawdę robiłem błąd, podtrzymując płomień, który nie był obecnie nikomu potrzebny? Mieliśmy i polskość i wolność, czego jeszcze więcej chcieć? Idee narodowe w czasie pokoju pachną nacjonalizmem, mogą przerodzić się w coś jeszcze gorszego. Mnie jednak raczej chodziło o poczucie tożsamości, nie śniła mi się żadna ekspansja, żaden marsz na zachód czy wschód, czułem jedynie jakiś niedosyt polskości tu w tym nareszcie wolnym kraju. Jak uparty strażnik świętego ognia ostrzegałem, że kończą się drwa i sam zbierałem na zapas chrust. Przecież jest ciepło, przecież jest widno mówili inni. Ot, panny niemądre, pomyślałem o swoich koleżankach z pokoju nauczycielskiego.
Właściwie najtrudniej było mi samemu sobie odpowiedzieć, dlaczego w ten teatr w ogóle się bawimy. Jakoś to wyniknęło z sytuacji, z poprzednich działań, z braku lepszego pomysłu. Teatr przy szkole istnieć powinien i powinno się w nim grywać klasykę, to mi się po prostu wydawało naturalne. Ale jeśli to było naturalne, to dlaczego za takie nie było uważane? Dlaczego to nie było wpisane w szkolny program, dlaczego zależało tylko od mojej i ich chęci? Uczyłem języka polskiego. Chciałem uczyć najlepiej jak potrafię, to była dla mnie zwyczajna nauczycielska powinność. A jak ich dobrze polskiego nauczyć, nie robiąc teatru, nie redagującc gazetki, nie prowadząc radia? Opowiadać tylko i czytać im o tym? Raz w roku zabrać na jakieś prawdziwe przedstawienie? Zaprosić na spotkanie jakiegoś trzeciorzędnego poetę? Tak robili inni poloniści, taka była norma, nikt więcej nie wymagał. A jednak nie mogłem poprzestać tylko na tym. Widziałem tyle różnych możliwości działania, że i tak nie byłem w stanie wykorzystać wszystkich. Żałowałem tego, czego nie mogłem lub nie zdążyłem zrobić, zawsze brakowało mi czasu, kiedy moi uczniowie kończyli szkołę, zawsze miałem poczucie, jak wielu rzeczy im nie powiedziałem. Inni nauczyciele jakby nie mieli podobnych problemów, przynajmniej większość. A przecież zawsze uważałem, że robię tylko to, co do mnie należy, tylko to, co powinien robić nauczyciel języka polskiego. Za tym kryła się słabość polskiej szkoły. Źle uczeni nauczyciele, wielu z nich trafiających do zawodu przez nieporozumienie, przestarzały system klasowo-lekcyjny, zła struktura całego szkolnictwa, sztywne i przeładowane programy i oczywiście wieczny brak pieniędzy dokładnie na wszystko. Dołączał się do tego, a może był tego wynikiem, całkowity brak współdziałania między nauczycielami, rodzicami i w konsekwencji uczniami. Trudno mi było zrozumieć, jak coś takiego jeszcze funkcjonuje, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że to już nie działa, że pozorny ruch, który czasami można zaobserwować, to efekt rozpadu, zawalania się, zapadania. Wszystkie nonsensy komunistycznej epoki zapadły w szkołę jak w urodzajną glebę, wyjałowiły ją, zdegenerowały, zamieniły w pegeerowskie błoto. Lata są potrzebne, żeby to jakoś uporządkowaćć, pomyślałem. Może najsmutniejszy był fakt, że mało kogo to obchodziło, że zawsze były jakieś ważnniejsze sprawy, że nie zanosiło się na zmiany w jakimś bliskim czasie. Edukacja nie wydawała się być ważna, ani dla Solidarności, ani dla powstających nowych partii, jej istotę zdawali się rozumieć jedynie byli komuniści i tego właśnie przejawem była aktywność koleżanki Rajewskiej. Wydawało mi się dość jasne, że kto opanuje szkołę, ten będzie miał klucz do przyszłości, ale przyszłość, jak widać, mniej obchodziła zapatrzonych w niedawne bohaterstwo demokratów. Kolejne pewne swego panny niemądre, przekonane o swojej nieprzemijającej atrakcyjności. Moje koło polonistyczne i cała ta szkoła po szkole były próbą stworzenia w rozpadającym się światku czegoś, co by przetrwało, czegoś od czego można by zacząć budowanie nowego. Tymczasem jednak, pozbawiony wsparcia przegrywałem ze starym porządkiem i pozorami tworzonymi przez Rajewską. Najniebezpieczniejsza była jednak nijakość, która czekała spokojnie na zmęczenie walczących stron by w ostatecznym rozrachunku zatryumfować jak Fortynbras.
Chyba pierwszy raz poczułem lekkie zmęczenie Warszawianką. Najtrudniejsze było już poza nami, ale przed nami pojawiała się trema. Na razie była jak tworząca się mgła, ledwie widoczna, ale czułem, że będzie gęstnieć, aż stworzy wrażenie przeszkody nie do przebycia. Gdzieś we mnie zakiełkowała nagle chęć ucieczki, odwołania przedstawienia, wycofania się. Znałem to uczucie, ale nigdy nie zaczynało się ono tak wcześnie i nie zapowiadało się na tak silne. To zmęczenie, to też trema, gdzieś dalej czają się zniechęcenie i zwątpienie. Po co to wszystko? Dla kogo? Czy nie lepiej wrócić po lekcjach do domu, usiąść przed telewizorem, napić się piwa? Moi aktorzy też, pewnie zaczną odczuwać coś takiego. Na szczęście przeciwnik został rozpoznany i nie miałem zamiaru mu ulec. Strach jakiej formy by nie przybierał, zawsze jest gorszy od realnego zagrożenia. Właściwie potraktowany, może nawet zadziałać mobilizująco. Ta trema też w końcu powinna zadziałać na naszą korzyść. Na razie po prostu jest, zobaczymy, co będzie dalej. To ciekawe, ile przeciwności, utrudniających konfrontacje ze światem zewnętrznym kryje się w nas samych. Obawy uzasadnione i irracjonalne, niechęci, niepewności, brak wiary, przekora, jakieś robienie samemu sobie na złość. Wewnętrzny miazm roztroju i rozkładu, jak to określił Chłopicki. Człowiek sam potrafi się obezwładnić, sparaliżować, spowodować własną klęskę jeszcze przed bitwą. Jak Żymirski, jak ten młody a strojny. Coś takiego tkwiło w Ance i to coś nie pozwalało jej zwyciężać, jakiś drobny brak, powodujący, że zawsze była ta pierwsza pod kreską, ta czwarta o krok od podium. Może zwyczajnie bała się sukcesu? Może w swej łagodności zawsze w ostatniej chwili ustępowała miejsca? A może miała jeszcze czas na zwycięstwa? Może zachowyywała je na przyszłość? Jest w nas jakiś ośrodek zarządzający naszym czasem, przynajmniej często takie odnosiłem wrażenie. Coś mądrzejsze od naszej świadomości, wiedzące więcej, przeczuwające przyszłość. Psychoanaliza, parapsychologia, religie wschodu nadawały temu nazwy, wyjaśniały, opisywały. Dla mnie było to po prostu coś i wobec tego czegoś zachowywałem pokorę, z tym czymś starałem się żyć w zgodzie, a właściwie nabrać zaufania, bo to coś nie było skierowane przeciwko mnie. Mistrz Sokrates nazywał to Dajmonionem, ale to nie potrzebowało nazwy, było i już. Doświadczenie nauczyło mnie, że często to, co uważałem za niepowodzenia obracało się w ostatecznym rozrachunku na moją korzyść i wytworzył się we mnie pewien dystans do wydarzeń, ludzi i siebie samego. Utraciłem przez to pewną spontaniczność, ale uzyskałem spokój, pozwalający nie utonąć w szkolnym zamęcie, nawet wtedy, gdy zanurzałem się w wirze wydarzeń. Jak takie proste zawierzenie ułatwia życie. Czy właśnie tego brakowało Chłopickiemu? Może, ale nawet najsilniejsza wiara nie zmienia przeznaczenia. To nie zmieniło się od starożytności. A jednak czy czasem nie trzeba spróbować, postarać zmienić te wyroki siły najwyższej? I znowu walka Jakuba z Aniołem. W końcu ta walka stała się naszą narodową specjalnością. Mimo wszystko moja walka była bardziej budowaniem niż niszczeniem. Przypominała nieustanne przeciwstawianie się żywiołowi, którym w tym przypadku był chaos. Chaos rozpadającego się starego systemu, chaos prób podtrzymywania go, naprawiania, reformowania, teraz chaos tworzenia czegoś nowego. Żartowałem, że to nie Solidarność pokonała komunizm, że komunizm zawalił się sam, a Solidarność jedynie pozwoliła ludziom przetrwać tę katastrofę jak coś w rodzaju Arki Noego. Moje kółkowo-polonistyczne struktury spełniały podobną rolę. Może jednak teraz były już tak zbędne jak arka po potopie? Zastanawiałem się jednak, czy wody naprawdę już opadły. Jedyną tego oznaką było chyba tylko nasze szkolne błotko czy bagienko. Moje wątpliwości zrodziła ta poniesiona na początku roku porażka z Rajewską. Zastanawiałem się, czy przypadkiem mój czas już nie minął. Może rzeczywiście powinienem odejść ze swoją klasą, tak jak kiedyś planowałem? Nie potrafiłem jednak zostawić nie tyle tej swojej dobrze zorganizowanej pracy, ile Anki, Magdy, Rafała i innych. Zwłaszcza Anki i Magdy, może tylko Anki? A może Magdy? A może jednak tego wszystkiego?
Chłopicki też przeżywał podobne dylematy, może to należy do porządku rzeczy? Mój dystans do świata nie był jednak wystarczający, żebym mógł właściwie ocenić sytuację. Właściwie w dalszym ciągu nie wiedziałem, jaki sens ma wszystko to co robię, co robimy, po co? Dla kogo? Co z tego wyniknie? Szedłem jakąś własną drogą, oni szli za mną, cała odpowiedzialność spadała na mnie, a ja miałem tylko tę wiarę w owo coś i jakieś wyczucie ich potrzeb. Właściwie byłem na dobrej drodze do stania się wodzem, ale miałem cichą nadzieję, że do tego jednak nie dojdzie. Nie wierzyłem w skuteczność systemów wodzowskich, a mojej naturze, chyba w przeciwieństwie do Chłopickiego bliższy był kardynał Richelieu niż Napoleon. Przez pewien czas odgrywałem nawet w szkole rolę szarej eminencji, kiedy to poprzednia dyrektorka niepewna swego musiała się na kimś oprzeć, ale kiedy w imię wyższych celów walnie przyczyniłem się do jej upadku, moje wpływy gwałtownie zmalały. Nowa władza skutecznie starała się zapomnieć o moich zasługach i tak pod grubą kreską znaleźli się nie tylko komuniści, ale i ci, którzy komunizm wykończyli. Żadnych kar, ale i żadnych nagród i zaczynamy wszystko od początku, niemal jak Chińczycy po rewolucji kulturalnej. Przyszedł walec i wyrównał. Zastanawiałem się jak można zbudować państwo prawa odrzuciwszy uprzednio sprawiedliwość, ale możliwe, że po wszystkich cudach ostatnich lat i to jakoś mogło się udać.
Zacząłem sobie powoli uświadamiać, że nasz teatr i moje szkolne popołudnia dawały mi azyl, były schronieniem przed codzienną niewesołą rzeczywistością, broniły mnie przed jej naporem i swoją bitwę pod Olszynką toczyłem właśnie w obronie tej enklawy, w której znajdowałem poczucie sensu i jakąś nadzieję na przyszłość. W gruncie rzeczy, czy nie o to właśnie toczy się wszelkie wojny obronne, czy nie o odzyskanie tego chodziło w naszych powstaniach, czy tęsknota za tym nie była motorem działania w dobrych czasach Solidarności? Teraz opieraliśmy się jakimś kolejnym zniewoleniom, które w naszej demokracji zaczynały wyłazić z mrocznych kątów ludzkich dusz, objawiając się jako chęci wszystkich do rządzenia wszystkimi. Władza stała się nagle pokusą dostępną powszechnie i wielu rzucało się do walki o jakiś jej niewielki choćby kawałek. Ten pęd miał jednak w sobie coś z ucieczki od wolności, jakby następowało pomieszanie celów, pojęć, wartości. Chaos wielu porządków wkradał się do naszego świata, rosła entropia i pomyślałem, że nim się to wszystko ustoi, musi minąć sporo czasu i nie obejdzie się bez strat. Próbowaliśmy zachować jakiś sens i logikę wydarzeń, wybierając Wałęsę na prezydenta, a to właśnie innym wydawało się nielogiczne, podświadomie szukaliśmy wodza i podświadomie obalaliśmy go, nim wodzem został. Potrzebny był nam jakiś stały, nieruchomy, niewzruszony punkt odniesienia, ktoś nieugięty jako Kromwel, Bonaparte, gdyby się nagle stał działania duszą... Jak Wałęsa - powiedział kiedyś Marcin. Jak nieruchomy Chłopicki. Czy miałem w tej szkole odgrywać kogoś takiego? To przerastało moje siły. W kole polonistycznym kimś takim była Ewa, w szkole nie było nikogo. Będą kolejno rosły dyrektory, spararazowałem kwestię Chłopickiego. Iluż dyktatorów miało Powstanie Listopadowe ? Obecnie na szczęście był jeden Wałęsa, ale im niżej tym mniej było pewności. Po tylu latach zastoju właściwie te zmiany były naturalne, pomyłki w wyborach nieuniknione, kurioza w rodzaju Przodka zrozumiałe, ale jednak niepokój, jaki temu towarzyszył, uzasadniony.
Wielkie sceny, małe sceny, to nieustanne przenikanie planów i dziwne poczucie swojego miejsca w tym wszystkim i miejsca naszego przedstawienia. Jak zwykle po przejściu przez wątpliwości odzyskiwałem pewność siebie i tego co robiłem, poczułem, że tę generalską rolę udźwignę przynajmniej na scenie. W życiu jak to w życiu, wszystko mogło się wydarzyć.
To nagranie Warszawianki dodało do naszego przedstawienia nową wartość. To ciekawe jak ludzie reagują na muzykę. Nawet ten niewzruszony Chłopicki. Pod tym względem najwrażliwsza była chyba Majewska. Ze mnie ta pieśń też wydobyła uśpione muzyki, tyle, że może bardziej przez autorkę nagrania, ale jednak nie tylko. W tej melodii była jakaś czysta ostrość. Tej czystej ostrości, wyraźności brakowało w latach Polski Ludowej, takiej zamazanej, przygłuszonej, gniotowatej, owiniętej w Trybunę Ludu. Ta dawna, przedwojenna Polska brzmiała teraz jak coś nowego, wydobywała się spod przemówień sekretarzy, języka partyjnych zebrań, hut, betonu, stali, pierwszego maja, tej koślawej brzydoty, zmęczonej szarości, fałszywych tonów, całej tej miażdżącej nicości lat zatruwających moje dzieciństwo, tłamszących młodość. Chyba tego, w czym ja dorastałem, tak bardzo bał się Witkacy, tego co było naturalnym wrogiem czystej formy tylko dlatego, że była czysta i niezrozumiała dla mas. Dopiero niedawno zauważyłem betonową ciężkość godła PRL. Kalectwem tego ptaka nie był wcale brak korony, tylko ten ciężar. Ten orzeł mógł tylko spadać, nie nadawał się do wysokich, a właściwie żadnych lotów, był zaprzeczeniem samego siebie, bezideowa bryła, symbol niczego, zostawiony Polsce jakby na ironię i szyderstwo, a przecież wcześniej tego nie dostrzegałem. Nie słyszałem też Warszawianki granej przez reprezentacyjną orkiestrę Ludowego Wojska Polskiego w czasie państwowych świąt, państwowych, ale nie narodowych. Jeszcze Polska nie zginęła dotarło do mnie dopiero w 1981 roku, w czasie straj
Dodaj komentarz