Próba XIII cd
Próba XIII cd
Kaśka była ostatnią osobą, która miała brać udział w przedstawieiniu. Zaczynaliśmy ostatni etap przygotowań. Ile nam jeszcze zostało prób? Dwie w przyszłym tygodniu, generalna i premiera, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Nie było sensu wprowadzać już zmian, pozostało utrwalić wszystko to, co wypracowaliśmy dotąd. Zico musi jeszcze połapać się kiedy włączać i wyłączać, Majewska zorientować, kiedy się zacinamy, Zenek zapamiętać, kiedy ma wejść. Trzeba jakoś przyciągnąć publiczność, zrobimy chyba afisz, napiszemy w gazetce, ogłosimy na piątkowym apelu i w radiu, które znowu zaczęło działać. Ciekawy byłem, kto z nauczycieli zdecyduje się przyjść, na Dziady przyszło kilkoro, była nawet dyrektorka, ale odniosłem wrażenie, że mają dość kultury jak na ten rok szkolny. Przyjdzie pewnie kilkoro rodziców, najpewniej rodziców moich aktorów, może jacyś byli uczniowie. Głównie przyjdą zobaczyć, ale może nie tylko? Może jednak trochę traktują już nas jak prawdziwy teatr? Mogłem zrobić to przedstawienie w czasie lekcji, miałbym wtedy pełną salę i poczucie lekkiego bezsensu. W Dziadach brała udział cała klasa, publiczność składała się więc głównie z ich rodziców, ale teraz miało być inaczej, miał przyjść ten, kto chciał, z własnej nieprzymuszonej woli. Nieważna ilość, ale jakość, ta publiczność będzie miała swój ciężar. Właściwie ciekawy byłem, kto przyjdzie, niewątpliwie każdy widz był mile widziany. Dlaczego ludzie chodzą do teatru? Dla przyjemności patrzenia? z potrzeby katharsis? Tyle było na ten temat różnych teorii. Istnieje w nas jakaś potrzeba obcowania ze sztuką, przeżycia czegoś innego, odmiennego od codzienności, może czasami mamy nadzieję, że sztuka odpowie nam na jakieś pytania, sprawi, że poczujemy się lepsi? Czy rzeczywiście ludzie chcą być lepsi? Widziałem jak starali się być bogatsi, silniejsi, więcej znaczyć, rządzić, odnosić sukcesy, ale czy chcieli być lepsi? Jeśli już, to najczęściej lepsi od innych w tym, czy w tamtym, ale tak po prostu lepsi... Jakoś nie zauważałem tego dążenia. Słyszałem o tym w kościele, zauważałem w religiach wschodu, ale jakoś w codziennym życiu nie bardzo. Może się niezbyt dobrze przyglądałem? Może jest to dążenie głęboko ukryte, jakby wstydliwe, jakoś intymne? Nie po to jest światło, aby pod korcem stało... Albo stoi, albo ja jestem ślepy. W końcu w teatrach widywałem wielu ludzi, wielu nadal kupowało i nawet czytało książki, kino, telewizja, wideo były na porządku dziennym. Może jednak wcale nie jest tak źle, tylko sztuka spowszedniała przez swoją masowość, dostępność, wszechobecność? Powietrza i Pana Boga też się zazwyczaj nie zauważa. Może sztuka tak samo otacza nas, wsiąka, działa przez skórę? Nie czułem wielkiej potrzeby odpowiadania sobie na te pytania, nie sądziłem zresztą, żeby była na nie jakaś jedna w pełni zadowalająca odpowiedź. Dla mnie sztuka była zawsze elementem życia. Książki to był mój chleb powszedni, wiele czasu spędziłem w teatrze i kinie, za dużo przed telewizorem, dzień zaczynałem od włączenia radia, nadwyżkę płyt i kaset trzymałem w szkole, książek zresztą też. Zawsze coś pisałem, kiedyś próbowałem malować. W szkole średniej i na studiach dla mnie i innych podobnych sztuka była głównym tematem rozmów. W dorosłym życiu uczyłem polskiego, poniekąd składałem się z tej ułudy, może nawet sam byłem dziełem sztuki jak każdy zresztą. Byli tacy, którzy uważali mnie za dziwaka, byli tacy, którzy dostrzegali we mnie artystę. Sam niespecjalnie umiałem powiedzieć kim jestem, dla siebie byłem sobą i to mi wystarczało. Tą swoją indywidualnością miałem wypełnić postać Chłopickiego. Jak ze swoimi doświadczeniami stać się generałem? Miałem ten medal zasłużonego dla obrony narodowej, ale w obecnej dobie tamte, idiotyczne zresztą odznaczenia straciły wartość. Na dobrą sprawę nie byłem nawet w wojsku, jakoś tak zestarzałem się, nim zdążyli mnie umundurować. Cywilne ubranie Chłopickiego odpowiadało mi, może gdybym musiał go grać w mundurze, nie pociągałaby mnie ta rola. Gdyby jednak moje życie potoczyło się inaczej, możliwe, że byłbym niezłym sztabowcem, miałem pewien taktyczny, może nawet strategiczny zmysł. Wojsko jednak w czasie pokoju wydawało mi się instytucją dość głupawą, potęgowanie się tej głupoty dostrzegałem w wojnach. Jakaś jednak moja część odczuwała sentyment do tradycji walk o wolność, pewnie, gdybym żył w innych czasach, wziąłbym w tej tradycji czynny udział choć bez entuzjazmu, możliwe, że tak właśnie jak Chłopicki w Powstaniu Listopadowym. Przynajmniej w tym byliśmy jakoś podobni, no może nie tylko w tym. Też nie marzyłem o tym, aby bohatersko polec za Ojczyznę, nie śniła mi się po nocach Sława, w głębi ducha byłem konkretnym realistą, zbyt wyraźnie widzącym teatralność życia w zetknięciu z jego prawdziwością. Może właśnie dlatego lubiłem teatr, że tu teatralność była na swoim miejscu i można było stać się kimś innym, pozostając sobą. Sztuczność i grę w życiu uważałem za stratę czasu, a ilekroć zmuszony byłem do udawania, tylekroć budziło to we mnie złość. Zbyt wiele kłamstw namnożyło się w czasie rządów komunistycznych, zbyt wiele fauszu i obłudy, podwójnych, potrójnych moralności. Było to głupie i męczące, i zwycięstwo Solidarności przyniosło wyzwolenie głównie w sferze ducha. A jednak szybko okazało się, że nie potrafimy żyć bez kłamstwa, że nie było ono wytworem minionej epoki, że jeśli już, to może właśnie ją stworzyło. W końcu nie byłem święty i także zdarzało mi się kłamać, udawać, grać kogoś innego, ale dziwił mnie fakt, że są ludzie, którzy z nieprawdy robią sposób na życie, z kłamstwa czynią metodę, udawanie staje się ich nawykiem. Teatr mógł stać się życiem, ale życie nie powinno stawać się teatrem, zresztą gdyby nawet, byłby to zły teatr i złe życie.
Co ja i mój zespół mieliśmy do zaoferowania naszej publiczności? Przede wszystkim Warszawiankę, czyli to coś, co chciał powiedzieć wszystkim Wyspiański, ale chciałem też i ja coś pokazać; to, że w szkole może być teatr, że nauczyciele mogą tworzyć coś razem z nimi, że po prostu może być fajnie. Chcieliśmy dać im nieco wzruszenia, trochę poczucia dumy z Polski i z naszej więc i z ich szkoły, trochę mądrości, może niektórym klucz do zrozumienia obecnej sytuacji. Głównie chyba jednak chciałem przekazać innym chęć, chęć do działania, tworzenia, życia z jakimś sensem, choćby tylko chęć do próbowania, by tak właśnie żyć. Niewątpliwie było też nasze przedstawienie częścią ich i mojej kampanii wyborczej i miałem nadzieję, że uzyskam za jego przyczyną przewagę nad Rajewską. Całkiem sporo tego, pomyślałem, a przecież pojawią się jeszcze jakieś efekty dodatkowe, jakiś indywidualny odbiór, jakieś skutki całego wydarzenia, jakieś przeżycia, wrażenia, odczucia.
Przypomniała mi się uwaga Marcina o obniżeniu się poziomu naszych rozmów. Żartował, ale coś w tym było. Trudno, co prawda bez przerwy dyskutować o sprawach wagi państwowej jak mawiała Anka, ale ględzenie o przysłowiowej dupie Marynie to też z lekka bez sensu, choć to nasz ulubiony narodowy temat. Nam trzeba powiązać języki... język to nam szyki mięsza - mówił Chłopicki. Takiego niepotrzebnego gadania wokół było dużo, pokój nauczycielski od niego trzeszczał, na lekcjach uczniowie nagle również stawali się rozmowni, to znaczy gadali między sobą, nawet jeśli na przerwach nie mieli sobie wiele do powiedzenia i zbyt często było to mówienie tylko po to, żeby nie słuchać. Owszem nauczyciele bywali nudni, tematy lekcji nie były interesujące, ale to nie były jedyne powody gadulstwa. Tkwi w nas jakaś przekora, sprzeciwianie się władzy traktujemy jak sport, kochamy przegadywać autorytety, mówieniem o niczym zagłuszać sensy. Właściwie bez przyczyny, może tylko z jakiegoś nieokreślonego lęku przed wiedzą, prawdą, myślą, słowem. Melodia Warszawianki przerywa monologi Chłopickiego, zagłusza huk armat, mnie zgłuszy łomot dyskoteki, a może jednak nie? Może nie walcząc z tą burzą dźwięków przebijam się przez hałas, nadal jestem słyszany? Może nikogo i niczego nie przekrzykując, jakoś docieram do ich uszu nieczułych na wszystko, czego nie chcą słyszeć? Nigdy nie byłem pewny efektów swojej nauczycielskiej pracy. Czegoś ich niewątpliwie uczyłem, ale nie wiedziałem ile, na jak długo. Mogłem sprawdzać ich wiedzę, umiejętności, sprawność, cieszyć się, kiedy zdawali egzaminy, ale to nie były pełne informacje. Znaczyły coś w szkolnym systemie skostniałym, nieżyciowym, będącym celem samym w sobie. Nie wiedziałem, ile dobrego biorą ze mnie naprawdę i nie wiedziałem jak się tego dowiedzieć. Możliwe, że nigdy się tego nie dowiem. Pójdą w życie, z każdym rokiem dalej ode mnie, jak będę mógł dowiedzieć się, ile z mojego nauczycielstw zostaje w nich, jakie jest realne jego znaczenie? Murarz może patrzeć na dom, który zbudował, każdy rzemieślnik czy twórca na swoje dzieło, a nauczyciel? Czy będę mógł kiedyś powiedzieć egzegi monumentum... ? Rzeczywiście niewdzięczny zawód. Użalanie się nad sobą miało jednak niewielki sens, więc się przestałem użalać.
Nadal nie czułem tego czegoś, co powiązałoby wszystkie elementy przedstawienia w całość. Zastanawiałem się czy tylko tego czegoś nie dostrzegam, czy też nasza inscenizacja zwyczajnie się sypie. Niby wszystko było w porządku, a jednak brakowało mi tego nieokreślonego uczucia, że to właśnie to, że tak właśnie ma być, że mam pełną świadomość swojego dzieła, że nad nim panuję, że jest skończone. A może nie ma czegoś takiego jak dzieło skończone? Umberto Eco i dzieło otwarte, Heisenberg i nieoznaczoność, a ja tak lubiłem poczciwego Einsteina z jego poczuciem harmonii. A jeśli jednak Bóg nie gra z nami w szachy lecz w kości? Może jednak rządzi nami przypadek, chwila, ulotność? Sztuka w końcu może dążyć do nieskończoności, zawsze wymykać się koncepcjom, jednoznaczności, wszelkim usidleniom, ot samo życie. Zapomniałem o orle - przyszło mi do głowy. Leć nasz orle w górnym pędzie... Mamy nowego orła, odzyskał koronę i zdolność lotu, przesał być betonowym ptaszyskiem, czy będzie umiał nas zjednoczyć? Złagodzić poczucie rozproszenia, skłócenie, nasze indywidualne poczucia wolności? Chyba ta nowa Polska potrzebowała takiego odrodzenia jak moje koło polonistyczne. Zagrać na nowo hymn, ale i Warszawiankę, ale i Dziady, ale i Kordiana. To chyba był sens tego, co robiliśmy, powtarzaliśmy wszystko, co było na początku, odnawialiśmy nasze fundamenty, podstawy, aby móc wzlecieć wyżej. To myślenie miało swoją logikę, a ta odnowa odbywała się tak po prostu, bez huku armat i dęcia w trąby, nawet bez nazywania jej odnową. To oznaczało początek czegoś nowego, ta potrzeba powtórzenia naszych polskich zaklęć, pozwalała przypuszczać, że epoka zniewolenia skończyła się rzeczywiście, że to już naprawdę inny kraj, inna rzeczywistość, a nie tylko krótki przerywnik jak choćby w roku osiemdziesiątym. Może to już rzeczywiście dwie Polski? Ta skwaszona w pokoju nauczycielskim i ta tutaj, złożona z dzieciaków, niezbyt jeszcze siebie świadoma, tworząca się dopiero, ale nieustannie rosnąca, napełniająca sobą pustkę pozostawioną przez poprzedników, nie myśląca o zgonie, zbyt jeszcze dla niej niewyobrażalnym. Magda, która teraz będzie Marią. Magda jako symbol Polski? Jaka jest Magda?
Ładna, niezbyt jeszcze pewna siebie, szukająca oparcia w Ance, ulegająca wpływowi Rajewskiej jakoś jednak zaprzyjaźniona ze mną, zdolna o ukrytych rezerwach i potencjale, budząca nieokreślony niepokój o przyszłość. Tak, Magda znacznie bardziej przypominała ten kraj niż wiedząca czego chce Anka, czy konsekwentna w swej osobowości Majewska. Ewa była wspomnieniem wielkości Polski królewskiej, Karolina nieznaną przyszłością. Teraźniejszością była Magda i chyba dlatego walczyłem o nią z Rajewską. Cóż z tego, że bliższa była mi Anka. Anka to tylko marzenie, wieczna nadzieja, ideał, który musi pozostać ideałem. Może skrycie Magda chciała być taka jak Anka? Była jednak sobą i taka właśnie była prawda, prawda o niej i o nas. Gdybym ja tak rozumiał Magdę jak Ankę, gdyby Magda była dla mnie taką opoką jak Majewska. Trudny jest ten kraj, pomyślałem. Idealizuję go jak Ankę, opieram jak na Majewskiej i staram zrozumieć tak jak Magdę. Zawsze najtrudniej jest z rzeczywistością. Marzenia można kształtować samemu, zawsze istnieją jakieś niepodlegające zmianom pewniki, ale rzeczywistość nieustannie się wymyka, walczy o niezależność, jest oporna jak każde tworzywo, zaskakująca i niebezpiecznie prawdziwa. Czy można dać sobie radę z rzeczywistością bez marzeń i dogmatów? Czy bez Anki i Majewskiej Magda stałaby się Marią? Trwałość naszego zespołu stawała się dla mnie bardziej zrozumiała. Dopełnialiśmy się nawzajem; konkretna Majewska, rzeczywista Magda i zjawiskowa Anka, logiczny Irek, błyskotliwy Marcin i prawdziwy Rafał. Znowu uświadamiałem sobie, że centrum naszego teatru stanowią Magda i Rafał, byli jakoś najbardziej dotykalni, obecni ciałem i duszą, a nie tylko częścią jak reszta z nas. Marya i młody oficer; Marya tylko raz odzywa się wprost do młodego oficera, ja jakoś nigdy nie kojarzyłem Rafała z Magdą, chyba w rzeczywistości też nie byli sobie bardzo bliscy. Jak dwa bieguny, może zbyt podobni do siebie? Dwa filary, dwie główne role. Siebie jakoś skrywałem w cieniu, Chłopicki mimo pozorów nie wydawał mi się głównym bohaterem Warszawianki. Pozował na takiego, ale gra toczyła się o duszę Marii i życie młodego oficera im groziło największe nebezpieczeństwo, Chłopickiego określiła już historia, co najwyżej mogła go nadal sądzić. Anna była dopiero przyszłością, stary wiarus przeszłością, reszta postaci tłem. Marya i młody oficer byli najważniejsi. A ten nieobecny, poległy młody a strojny? Czy był tylko dodatkiem do postaci Marii, czy mimo nieobecności postacią realną, ważną, samodzielną? Duchem sprawczym wydarzeń czy tylko zbyteczną ofiarą? Ułożył ten bohaterski bajroniczny poemat, który Marya odegrała do końca, a w którym Chłopicki odmówił odegrania swojej roli. Rzeczywistość i literatura, dwie rzeczywistości. Poetycki tryumf i zgon i prawdziwe życie i śmierć. Niech kraj mój życie weźmie - mówi młody oficer, myśli już w kategoriach życia i śmierci, zgon stał się udziałem jego poprzednika. Młody oficer gra już w dramacie realistycznym, młody a strojny poległ w dramacie romantycznym. Prawdziwa tragedia Marii polega na tym, że jako romantyczna bohaterka gra nadal w realistycznej sztuce. Co będzie z nią dalej? Czy jest dla niej jakieś dalej? Klasztor? Obłęd? Zwyczajność pozbawionego złudzeń życia? A może nieznane wyżyny sztuki zrodzonej z cierpienia? Rafał jest mój, a Magda? Czy skazana jest na samodzielne szukanie drogi między mną, Rajewską i wszystkimi innymi fałszywymi prorokami? Romantyczna Marya jest prawdziwa, ale jej świat przestaje istnieć. Magda jest prawdziwa i w harcerskim mundurze i w teatralnym kostiumie, ale i swoich codziennych niebieskich dżinsach i białym swetrze. Czyżby współczesne Marie były silniejsze? Zdolne do romantycznych uczuć, realnego życia i walki o jedno i drugie? Magda z tą samą łatwością nosi białą suknię, mundur, dżinsy czy mini spódniczkę, tak samo Anka, tylko Majewska tak jak ja ma jakąś awersję do munduru. Magda jest chyba zdolna do życia w każdym świecie, może właśnie jakoś te światy ze sobą łączy? Uśmiechnąłem się, ona naprawdę ma w sobie coś z czarownicy. Bywają z nią duchy, potrafi zmieniać się w różne postacie, może jednak kiedyś trafi do prawdziwego teatru?
Właściwie to wcale nie jest takie pewne, czy Wyspiański polemizuje z romantyzmem czy za nim tęskni. Współistnienie epok w Warszawiance wydawało mi się najwłaściwszą interpretacją. Światy i epoki są równouprawnione, to tylko widz ma prawo coś z tego wybrać dla siebie, a krytyk snuć swoje teorie, żeby z czegoś wyżyć. Integracja sztuk, ale i epok, postaw, filozofii, tak mniej więcej zaczynałem widzieć Wyspiańskiego. Realizm polega na widzeniu wielości, a Warszawianka jest realistyczna, prawdziwa, aż do śmierci, tak samo jak jest teatralna. Pomyślałem, że jakkolwiek by się nie zastanawiać sukces naszego przedstawienia zależy od Magdy. Od niej się wszystko zaczyna i na niej kończy, oby naprawdę były z nią duchy. Uświadomiłem sobie, że bardzo ją lubię, zupełnie inaczej niż Ankę czy Majewską. Budziła we mnie jakieś opiekuńcze uczucia, jakieś poczucie odpowiedzialności i jednocześnie pewną bezradność. Może zwyczajnie trzeba jej ufać? Pogodzić się z tym, że nie będzie wobec mnie bezkrytyczna jak Majewska, czy tak bliska jak Anka, że będę się musiał nią dzielić z Rajewską, że zawsze zachowa wobec mnie dystans i niezależność, że już nie jestem dla niej kimś tak ważnym jak jeszcze w zeszłym roku. Muszę się z nią chyba bardziej zaprzyjaźnić, pomyślałem, to chyba będzie najwłaściwsza relacja między nami. Ogólnie należało moim aktorom dodać ducha. Przyszło mi do głowy, że generałom zgromadzonym na scenie brakuje odznaczeń. Trochę różnych medali zostało mi jako pamiątki po ojcu, a że sporo ducha odziedziczyłem również po nim postanowiłem po nie sięgnąć. Po głębszym namyśle uznałem, że to wcale nie najgorszy pomysł.
Zrobiło się późno. Dni były już znacznie dłuższe i dzisiaj nie musieliśmy nawet zapalać światła. Z przyzwyczajenia sprawdziłem okna. Czas było iść do domu.
Dodaj komentarz