Próba XIV c.d.
Próba XIV c.d.
Dlaczego tak zmarkotnieli? Dotarło do nich przemijanie czasu? Jego niepowrotność? A może była jakaś inna, bardziej prozaiczna przyczyna? To przemijanie bardziej dawało się odczuć w mojej klasie. Byli całkiem rozkojarzeni zbliżającym się końcem szkoły. Musiałem uważać, żeby któraś z moich koleżanek nie przysłużyła im się tak jak pani od chemii na półrocze. Od tej strony już raczej nie groziło im niebezpieczeństwo. Kilka starć ze mną wystarczyło, żeby panią od chemii trochę przestraszyć. Ostatnio nawet szukała ze mną porozumienia i swoje stresy rozładowywała w innych klasach. Mimo wszystko nie sądziłem, żeby ktoś chciał mi się ześwinić jako wychowawcy ostatniej klasy. Przypuszczałem, że raczej poczekają do przyszłego roku. Poza tym kilkoro nauczycieli jakby zaczynało brać moją stronę. Znowu odżyła sprawa konkursu na dyrektora szkoły i właśnie miały się odbyć wybory osób do komisji konkursowej. Ku mojemu zaskoczeniu wysunięto nawet moją kandydaturę. W związku z tym gotowość pani Mieczyk do pomocy przy dyskotece nie zaskakwała mne, aż tak bardzo. Nie od dziś było wiadomo, że aż pali się do dyrekorskiego fotela, a że nie była w gronie zbyt popularna, chciała widać parę punktów zyskać.
Właściwie nic przeciwko niej nie miałem, ale nigdy nie byłem do końca przekonany o szczerości jej intencji i pozostawałem w nieufności. Dyrektorka potencjalnej rywalki nie lubiła, a nauczycielki bały się jeśli już nie pani Mieczyk, to z pewnością zmian. Jak na razie moja sytuacja zrobiła się nagle wygodna. Obecna dyrektorka przestała walczyć z radiem i zgodziła się na dyskotekę, a pani Mieczyk zaczynała zabiegać o moje względy. Ciekawy byłem, czy to się zmieni, jeśli mnie jednak do tej konkursowej komisji nie wybiorą. Gdyby jednak wybrali, miałbym w ręku więcej atutów niż myślałem, że mogę mieć. Wyglądało na to, że okresie porażek znowu przychodzi czas zwycięstw i najgorsze mam już za sobą. Trzeba było tylko być czujnym i jak najlepiej wykorzystać całą sytuację. Najgorzej stały akcje Rajewskiej. Samorząd był w stanie rozkładu, harcerze nadal pozorowali działania, ofensywa w pokoju nauczycielskim nie przynosiła widocznych rezultatów. Rajewska chodziła zła i można się było tylko obawiać, że w desperacji zrobi coś głupiego. Nie wyszło jej nawet zorganizowanie referendum w sprawie akcji protestacyjnej ZNP, bo nikt z Solidarności nie wziął w nim udziału. Oprócz swoją klasą i teatrem sporo zajmowałem się ostatnio sportem. Po lekcjach montowałem obie sztafety 4 x 100 m i sam się z nimi nieźle nabiegałem, poza tym poprawiałem technikę skoczków w dal i męczyłem się z oszczepnikami. Długo i średniodystansowców męczył Robert według planów swojego trenera, który zdalnie tymi poczynaniami kierował. Nasz nauczyciel wuefu zajmował się głównie swoimi studiami i młodą żoną, co z pewnością było rozsądniejsze, ale do pracy w szkole miało się nijak. Zresztą może lepiej, że nie pokazywał się na boisku, bo kiedyś jak włączył się w przygotowania narobił bałaganu, który skończył się oszczepem wbitym w nogę jednego z uczniów. Po tym wypadku sport zamarł w szkole na dobre pół roku, a pan od wuefu stracił wszelką ochotę do organizowania sportu wyczynowego. Ogólne chyba musiał mieć pecha, bo innym razem kiedy niespodziewanie pojawił się na zawodach jedna z naszych biegaczek wylądowała w szpitalu z jakimiś sensacjami żołądkowymi, które w pierwszej chwili wzięto za sercowe. Na szczęście studiował historię i w przyszłości nie powinien mieć ze sportem wiele wspólnego. Rzecz dziwna, ale moje konto wypadków na wszelkiego rodzaju zajęciach obciążał tylko ten złamany kiedyś na koloniach i koledze palec Majewskiej. Moje siatkarki chodziły co prawda poobtłukiwane, ale jednak całe. Brak umiejętności pracy z większą grupą uczniów był zresztą cechą charakterystyczną większości nauczycieli. Póki uczniiowie siedzieli w ławkach, było jeszcze jako tako, ale na wycieczkach, boisku, dyskotekach, a nawet na przerwach mało kto z grona pedagogicznego umiał zapanować nad wydarzeniami. Ratowali się jakąś koszmarną musztrą, w której celowała zwłaszcza Rajewska, chociaż właśnie ona o dziwo jakoś jeszcze sobie w zajęciach poza ławkowych radziła. Smutna prawda była taka, że nikt ich nigdy tego nie uczył i jeśli ktoś po prostu nie miał do pracy z ruchliwymi podopiecznymi talentu, panicznie bał się wszelkich imprez mających miejsce poza klasą. Mnie to jakoś wychodziło ot po prostu, ale pewnie procentowały doświadczenia wychowawcy kolonijnego i jakiś przegląd sytuacji jakiego nauczyła mnie piłka nożna. Poza tym zawsze stosowałem tę samą prostą i niezawodną metodę. Zaczynałem pracę z jakąś niewielką sześcio, siedmio osobową grupą uczniów, najczęściej takich, którzy nie sprawiali większych kłopotów i powoli dołączałem do nich innych. W ten sposób organizacja wytwarzała się jakoś samoczynnie i w końcu praca z trzydziestoma, czterdziestoma, a nawet większą ilością uczniów nie sprawiała mi kłopotów. Na takiej zasadzie działało moje koło polonistyczne, obrastające przez kilka lat w nowych członków, tak tworzył się sport, tak samo teatr. Kiedy w zeszłym roku wybrali mnie na opiekuna samorządu zorientowałem się, że większość uczniów naszej szkoły jest w jakiejś mojej grupie. Starczyło tylko te grupy powiązać ze sobą i zapanowanie nad całością nie było już niemożliwe. Kiedy demokratycznie przegrałem wybory okazało się, że Rajewska nie jest w stanie przejąć tej mojej struktury, a nie ma siły na wytworzenie własnej w oparciu choćby o harcerzy. Tak też musiało się to skończyć upadkiem. Ja zaś niechcący uzyskałem czas na przygotowanie w miejsce odchodzącej generalicji z mojej klasy nowych kadr, co uczyniłem właśnie Warszawianką. Co ważniejsze, przetrwały grupy utworzone wokół radia, gazetki, sportu i obecnie wykazywały coraz większą chęć do współdziałania, co jak planowałem miało się zakończyć odrodzenniem koła i szybkim odbudowaniem szkolnej struktury samorządowej. Po tym roku rozbicia dzielnicowego zapowiadał się czas odnowionych i wzmocnionych związków, bogatszych o pewne mądrości i doświadczenia, poczucie samodzielności i niezależności i autentyczną chęć trzymania się w kupie. Odejście Ewy kończyło jednak bezpowrotnie nasz okres królewski, a to co miało nadejść, nie było jednak pełną demokracją. Należało to chyba nazwać republiką, jeśli trzymać się prawideł historycznego rozwoju. W perspektywie takiego widzenia czyhała na nas gdzieś w przyszłości pułapka komunizmu i chyba należało zastanowić się jak jej uniknąć, albo, jeśli się nie da, wykorzystać w celach wychowawczych i edukacyjnych.W takim kontekście zacofanie naszej szkoły sięgało jakichś co najmniej stu lat i w pełni usprawiedliwiało naszą inscenizację Warszawianki. No właśne, pierwszy szkic Warszawianki powstawał akurat sto lat temu, premiera odbyła się w roku 1898. Co będę robił w stulecie premiery? Była to przyszłość na tyle odległa, że nie umiałem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moi aktorzy będą już w pełni dorośli ja przekroczę czterdziestkę. Czy będę miał z nimi jakiś kontakt? Czy tylko od czasu do czasu spotkam kogoś z nich przypakiem, gdzieś w Polsce? A w jakiej Polsce? Zawirowania ostatnich lat sprawiły, że właściwie każda przyszłość wydawała się wyobrażalna, ale właśnie dlatego nie umiałem jej sobie wyobrazić. Miałem jak zwykle nadzieję, że dokądś zmierzam, że moja przyszłość będzie koonsekwencją przeszłości, że właśnie teraz na nią pracuję. Ta filozofia jakoś do tej pory sprawdzała się w moim życiu. Płaciłem za dawne błędy, zbierałem profity sensownego działania. Bilans jakoś się równoważył. Czy będzie tak dalej? Czy rzeczywiście życie ma taki sens? Czy tych przyczynowo skutkowych ciągów nie zakłócają jakieś przypakowe zaburzenia? Czy nie pojawiają się jakieś szydercze nonsensy prowadząc w krainy absurdu, groteski, chaosu? Było w moim życiu klka raptownych zwrotów, które jednak z perspektywy czasu wydawały się nadspodziewanie logiczne. Czy były one jednak związane ze szturmami i naporem młodości, poszukiwaniem siebie, swojego miejsca, swoich spełnień? Może już się naszukałem i znalazłem? Może dalej już będzie ot tak, spokojnie, powolutku? A może jednak te nieprzewidywalne zwroty zdarzają się w całym życiu? Pojawiają się co jakiś czas jak komety, Ruscy pod Warszawą i cuda nad Wisłą? W końcu mogłem się ożenić, mieć własne dzieci, dać sobie spokój ze szkołą wyypełniającą mnie po brzegi. Żyję w ciekawych czasach, myślałem, człowiek wylądował na Księżycu, Polak został Papieżem, rozpada się radzieckie imperium. Mój dziadek szedł z Piłsudskim do Kijowa, z zaborów przeszedł do wolnej Polski, przeżył dwie wojny, wybuch atomowy, lądowania na Księżycu już nie doczekał, ale jego żona, a moja babka żyła do dziś, zbliżając się do dziewięćdziesiątki. Mój ojciec urodził się w wolnym kraju, potem próbował jakoś tej wolności bronić przed Niemcami, Rosjanami, komunizmem. W końcu jakoś się przystosował, mimo przeszłości i bezpartyjności zajmował nawet w miarę wysokie stanowisko, umarł tuż przed końcem stanu wojennego, a należało mu się doczekanie Wałęsy prezydenta. Ja urodziłem się tuż przed pamiętnym wystąpieniem Gomułki na Placu Defilad, widziałem w telewizji jak zabito Kennedy’ego, u znajomych gospodarzy w górach oglądałem lądowanie na Księżycu, w tych samych górach, najdalej jak można było w tym kraju, przeżyłem sierpień 80. Wyemigrowałem wewnętrznie w latach osiemdziesiątych, robiąc jakieś niemoralne pistolety dla dzieci, potem już bardziej użyteczne skórzane duperele, wyjechałem na wieś, pracowałem w małomiasteczkowej świetlicy, wreszcie nie ożeniłem się i wylądowałem w szkole. Tu wreszcie chwyciłem jakiś sens i troszeczkę przyczyniłem się do upadku komunizmu. Co dalej? Moi uczniowie Solidarność i stan wojenny przeżyli w przedszkolu, w szkole dogoniła ich wolność, cieszyłem się, że przeżyliśmy to razem, ale dla nich to właściwie punkt wyjścia. Może jednak razem przeżyjemy koniec ery i początek następnej? Może mimo wszystko przed nami lepszy świat? Co prawda ten nasz dotychczasowy świat, wbrew dziejącej się intensywnie historii, też był spokojny. Stan wojenny był jak czkawka po prawdziwej wojnie, Czarnobyl jak echo Hiroszimy. Wojny szalały jak huragany, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów, gdzieś daleko, najczęściej w telewizji, głupota panoszyła się jak zawsze, ale nie bolała, spokojnie jak w oku cyklonu. Mamy tę spokojną polską wieś. Księżyc, Papież, Wałęsa nie ma powodów do narzekania; że biednie? że gnuśnie? że niepewnie? Jednak nie tak najgorzej. Chyba doceniałem to spokojne szczęście, wcale przecież nie nudne. Nie tęskniłem za mocnym, prawdziwym życiem, nie uciekałem przed nim, ale i nie goniłem. Lubiłem spokój. Sam w pustej szkole, z dala od zgiełku. Nie, nie miałem ochoty, żeby jakaś kometa przerwała tę ciszę. Tyle było do zrobienia, w sumie niewiele do zniszczenia. Tak naprawdę to coś za sielankowo to wszystko wyglądało. Owszem ciało wydawało się bezpieczne, ale duch? Walka jakby przeniosła się jeśli już nie w sferę niematerialną, to w tę mniej dotykalną. Trwała jakaś wojna o umysły, uczucia, charaktery. Coraz bardziej zacierała się różnica między prawdą i kłamstwem i to nie tylko w minionej epoce. Dobro i zło wydawały się coraz bardziej względne, coraz mniej wyraźnie określone, podstawowe niegdyś wartości zaczynały budzić wątpliwości. Paradoksalnie mało kogo obchodziły idee i ta wojna o dusze. Świat stawał się coraz bardziej materialny, a wraz z upadkiem komunizmu myśli wielkiego Marksa odnosiły tryumf. Byt coraz bardziej określał świadomość, do myślenia zmuszały jedynie pieniądze, seks niemal zupełnie wyparł słowo miłość. Obecna rzeczywistość była zupełnie nie romantyczna, ale również nie oświecona, mimo końca wieku nie zauważałem dekadencji, ale nie było też zbyt wiele entuzjazmu. Panował taki letni realizm, mało twórczy, nieodkrywczy, bardzo egzystencjalny. Jeszcze do niedawna nazywałem pewien sposób myślenia i odczuwania solidaryzmem, ale ostatnio ten powiew świeżego powietrza zduszono w konferencyjnych salach debatami o etosie, uwikłano go w racje stanu i mechanizmy rządzenia, zamieniono w stęchłą atmosferkę salonowego popierdywania. Anka miała rację mówiąc, że tu mówią wiersze, dyskutują, grają w szachy, a tam giną ludzie. Ludzie może teraz nie ginęli, ale marnowali czas, energię, siebie. Jakbyśmy mieli tego w nadmiarze, jakby nie roztrwoniły się w beznadziejnej szarpaninie lat osiemdziesiątych. Pospolite ruszenie z 4 czerwca rozeszło się do domów, w wyborach prezydenckich jedna piąta narodu głosowała na jakiegoś psychopatę z Kanady, a ostatnio emeryci obrzucili Wałęsę pomidorami. Może tak po prostu wygląda zwyczajność? Właściwie skąd miałem wiedzieć, jak ma wyglądać normalne życie w normalnym kraju? Wyobrażałem je widać sobie inaczej, ale już chyba zapomniałem jak. No, może myślałem, że ludzie będą życzliwsi, więcej będzie chęci do życia, każdy dobry pomysł zostanie natychmiast wcielony w życie. A tu nic z tych rzeczy. Tęsknota za minionym czasem i lęk przed przyszłością u jednych, pazerność, brutalność i chamstwo u drugich, cynizm i nienawiść u trzecich. Może zbyt czarno to widziałem? Coś przecież się jednak zmieniało nawet w naszym pokoju nauczycielskim. Coś, ale właściwie co? Wyczuwałem jakąś jeszcze bardzo nieśmiałą ochotę, a może by coś tak zasiać, albo zaorać, ale tak naprawdę, rzeczywiście, realnie, może jednak coś można zrobić, może i nam się coś uda? Nie dowierzałem jeszcze temu, ale obserwowałem uważnie. Zawsze wierzyłem, że w ludziach obecne jest dążenie do czegoś więcej niż tylko powtarzanie lepiej lub gorzej wyuczonych lekcji, że w każdym tli się iskra boża czegoś oryginalnego, indywidualnego, własnego, niepowtarzalnego. We wszystkich, a więc i w nauczycielach, nawet w Rajewskiej. Może to coś, tłumione dotąd, uważane za niepoważne, gorsze, mniej wartościowe zaczyna się dopominać o swoje prawa? Może uwalnia się, ma dość nakazów, zakazów, powinności. Czy to wolno powiedzieć? Czy można tak uczyć? Co mam zrobić, kiedy zapytają...? To były pytania najczęściej zadawane metodykom. Tego jeszcze nie ma w programie, na to na pewno nie pozwolą, o tym porozmawiamy innym razem. Tak zwykle brzmiały odpowiedzi metodyków. Ja nie pytałem, mówiłem i robiłem swoje. Poza drobnymi szykanami i częstymi pouczeniami nie ponosiłem większych konsekwencji. Właściwie było wolno. To co zakazywało, bardziej kryło się w nas, może nie pozwalał tylko własny strach? Kiedy po raz pierwszy miałem zacząć pracę w szkole, trzeba było podpisywać lojalki. Nie zacząłem więc uczyć. Gdyby mi później uniemożliwiono uczenie, zgodne z własnym sumieniem uczyć bym przestał. Nie z powodu swojej odwagi, ale ze strachu przed odpowiedzialnością za głupotę i zło. Bycie złym nauczycielem musiało się mścić w dalszej perspektywie, chyba głównie tego bym się bał. Moim koleżankom i kolegom najtrudniej było przyznać się do tego, że kiedyś uczyli źle. Trwali więc nadal w dawnych błędach, starając się odkręcać je powoli, jak najmniej zauważalnie, nie przyznając się do nich, unikając spotkań z byłymi uczniami, licząc, że z czasem sami o sobie zapomną. Często właściwie nie wiedzieli, co robili źle i jak powinni uczyć, żeby było dobrze. Dawniej ich chwalono, albo przynajmniej nie karano, teraz nie interesowano się nimi w ogóle. Męczyła ich świadomość, że nikt nie chce wziąć za nich odpowiedzialności, że mają uczyć na własny rachunek bez szczegółowych wytycznych, dokładnych dyrektyw, błogosławieństw metodyków, dyrektorów, inspektorów. Kiedy uczyli tak jak do tej pory, zaczynało męczyć ich sumienie, ale nie wiedzieli, co mają zmienić, tylko treść? A może jednak coś więcej, może metody? Może sposób myślenia? Podejście do szkoły, do uczniów? Często patrząc na mnie, wstydzili się, czasami w rozmowach jakby próbowali się spowiadać, może tylko tłumaczyć. Widzieli chyba, że ja wiem, co mam robić, że jakoś zawsze wiedziałem. Bywało im głupio z powodu dawniejszych krytyk, stawania po stronie metodyków i dyrektorów. Kiedyś dobił ich w pokoju nauczycielskim Przodek - pana Maćka krytykowano, różne problemy mu stwarzano, a robił swoje i teraz się okazało, że miał rację. Nie wiedziałem, czy Przodek mówił to szczerze, czy po to by dokuczyć innym, starającym się zrobić z niego jedynego komunistę w szkole, ale jednak powiedział to głośno i powstało wrażenie, że ludzie widzą i pamiętają, jak było i jak jest. Może właśnie z tym wiązało się wysunięcie mojej kandydatury do tej konisji konkursowej. Niektórzy chyba mieli nadzieję, że będę wiedział i tam, co robić i kogo wybrać. Niewątpliwie był to jakiś przejaw zaufania, a może i też jakieś uznanie pewnego autorytetu? W pokoju nauczycielskim egzystowało widać jakieś podziemie, na tyle dobrze zakonspirowane, że nie bardzo orientowałem się, kto się w nim znajduje. Moje zdziwienie brało się stąd, że pierwszy raz spotykałem się z podobnym dowodem uznania ze strony nauczycieli. Przypuszczałem, że za wnioskiem kryje się kilkoro cichych i do tej pory przytłoczonych przez starą gwardię nauczycieli.
Słusznie zauważyła Magda, że wiele się będzie działo. Właściwie był już najwyższy czas, żeby nastąpiło jakieś przesilenie. Tegoroczna stagnacja musiała zmęczyć nawet najmniej ruchliwych. Nadchodził moment, w którym Chłopicki decydował się ruszyć z miejsca. Wszystko zostało powiedziane, stało się wszystko, co się stać miało, nadchodziła właściwa chwila. - Dziś jestem jako w noc błądzący ciemną u szczytu rycerskich chwał... Może i ja byłem u szczytu swojej chwały? Rajewska pokonana, uczniowie są ze mną, pokój nauczycielski daje mi zwycięskie karty. Trzy dni pod Olszynką, to były ostatnie trzy wielkie dni Chłopickiego, czy te nadchodzące moje dni będą podobne? Mimo wszystko miałem nadzieję, że te zbieżności sztuki, historii i rzeczywistości nie sięgają tak daleko, ale gdyby nawet, to i tak nic nie mogłem na to poradzić. Czułem się wolny, ale jednak zdeterminowany sobą, konsekwencją własnej przeszłości, jej następstwami. Chłopicki też nie mógł sprzeniewirzyć się sobie. Ta wierność sobie, to współczesne przeznaczenie, które można przyjąć lub odrzucić. Kim być lepiej? Postacią tragiczną, czy żałosną? Chłopickim czy Jaruzelskim? Czy wybrać i ponieść konsekwencje swojego wyboru, czy przez resztę życia swój wybór usprawiedliwiać, tłumaczyć, uzasadniać. Odwagi - mówi Skrzynecki do Chłopickiego, właściwe słowo, we właściwym momencie, nie dlatego, żeby generał się bał, ale by rozwiać ostatnie wątpliwości, ostatecznie sprecyzować wybór. Wybór między odwagą i tchórzostwem, jakby tego tchórzostwa nie nazywać, w jakie by go okrągłe słowa nie ubierać, jakby nie dowodzić jego zasadności, zbawienności, wyższej konieczności. Czy generał Jaruzelski znał Warszawiankę?
Tym razem odczuwałem już rzeczywiste napięcie. Wymiar naszej szkoły gubił się wśród wymiarów określających kosmos, nawet w skali tego kraju nie miał maleńkiego choćby znaczenia, a jednak miałem rzeczywiste poczucie ważności nadchodzących dni. Dla kilku osób mogły być one naprawdę decydujące, jeśli nie one same to z pewnością ich konsekwencje. W zamyśleniu sprawdziłem okna.
Dodaj komentarz