Próba XV c.d.
Próba XV c.d.
Zastanawiałem się czy w powodzi wielu wydarzeń nasze przedstawienie nie zostanie zepchnięte na jakiś dalszy, nieważny plan. Konkurs na dyrektora wydawał się najważniejszy dla nauczycieli, rodziców, dla uczniów jakby mniej, ale świat dorosłych często tłumił sprawy istotne dla ich małego światka, wydawał się większy, ważniejszy, prawdziwy. Dla uczniów najważniejsza była dyskoteka, ta magia ciemności, rytmicznego hałasu i ukrywanych na co dzień uczuć. Mistrzostwa województwa w lekkoatletyce też nie wzbudzały wielkich emocji, były ważne dla kilku osób mniej więcej tak samo jak nasz teatr. Mogłem znaleźć jakiś wygodniejszy, mniej zatłoczony termin, ale właściwie chciałem zachować proporcje naszej rzeczywistości. Zastanawiałem się przez chwilę czy nie wykorzystać zebrania wyborczego rodziców i nie zrobić z nich podstępnie publicznoości, ale odrzuciłem ten pomysł. Niech do naszego teatru rzeczywiście przyjdą ci, którzy naprawdę będą chcieli. W końcu teatr to nie polityka, nie religia, nie kultura masowa. Teatr to teatr i już. Niech więc będzie tym, czym jest w wymiarze właściwym dla naszej rzeczywistości, niewielkim być może, ale to świadczyło raczej na niekorzyść tej rzeczywistości niż naszego teatru. Zresztą nigdy nie lubiłem tłumów. Szkolne akademie, na których uczniowie musieli być kojarzyły mi się z minionym czasem, kłamstwem, sztuczną pompatycznością i głupotą. Nie miałem złudzeń co do tego, że szkoła mogłaby istnieć bez przymusu, ale nawet w niej musiała być jakaś przestrzeń wolnego wyboru. Właśnie ta potrzeba wolności najtrudniej docierała do nauczycieli. Szkolny przymus był wygodny, na nim opierał się nauczycielski komfort, często nauczycielskie poczucie ważności nazywane autorytetem. Też uważałem, że w szkole potrzebna jest hierarchia, ale myślałem raczej o hierarchii wiedzy, umiejętności, zdolności, doświadczenia, tak jak w teatrze naturalna była hierarchia talentów. Tymczasem dla innych liczyła się głównie hierarchia administracyjna. Tu właśnie trwała walka o coraz wyższe szczebelki; bezduszna jak rubryki zaszeregowania w urzędniczych papierach, cyniczna jak w partyjnym systemie nomenklatury, wynosząca na szczyty osoby przypadkowe, czasami po prostu wygodne dla innych, często tylko silniejsze, bardziej bezwzględne, żyjące właśnie w świecie cyfr, tabelek, wykazów. Właściwie było tak zawsze, ot stare awantury między Solonem i Pizystratem, Tomaszem Moorem i Cromwellem, Wolterem i Fryderykiem Wielkim. Tak, niby nic nowego, ale mnie się ciągle zdawało, że w szkole powinno być inaczej, że w teatrze na pewno powinno być inaczej. Czy to moja naiwność, czy niepoprawny romantyzm, czy może jednak wiara, że jest jakaś jedna prawda, jakaś sprawiedliwość, jakaś właściwa hierarchia i że nikt nie zwolni nas od dążenia do niej, nieustannego próbowania zbliżenia się na tyle, na ile się da. Bez naiwności, romantyzmu i tej wiary nie byłoby Solidarności, Papieża Polaka, zwycięstwa. Byliby Jaruzelski, komuna i Rosjanie w Warszawie. Może właśnie ta wiara zmuszała mnie do tej mało znaczącej w porównaniu z herkulesowymi pracy w niewielkiej szkole, z uczniami, którzy mieli do mnie zaufanie, o których walczyłem z siłami przystosowania, rezygnacji, zniechęcenia. Ostatnio zaczynałem nieco łagodnieć wobec tych skwaszonych, niezadowolonych i sfrustrowanych. Dotarło do mnie, że mają prawo być zmęczeni. Niektórzy czekali na wolność czterdzieści pięć lat, razem z wojną to będzie pół wieku. Ci, którym bardziej zależało na pieniądzach też przez te piędziesiąt lat nie mieli wielkich powodów do radości. Wojna to wojna, najważniejsze, żeby ujść z życiem, po wojnie wiadomo, musi być biednie. Lata pięćdziesiąte trzeby było jakoś przetrzymać, bywało gorzej mówili niektórzy. Polska gomułkowska była nadal biedna i w końcu dekady wreszcie w ludziach coś pękło. Pierwsze pięć z lat siedemdziesiątych obudziło pewne nadzieje. Pamiętam, że dostałem wtedy pierwsze dżinsy, kupione za dolary w pewexie. Ale następne pięć lat, to była znowu bida. Powoli docierało do ludzi, że ten wczesny Gierek był za pożyczone pieniądze. No i wybuchła Solidarność. Nadal było biednie. Do kartek na cukier dochodziły następne, w końcu wszystko było na kartki. Można już tylko było wziąć ludzi za mordę stanem wojennym, ale bieda trwała nadal, aż upadł komunizm, a właściwie zdechł. Biedę zostawił w spadku. Inflacja zjadła oszczędności, pojawiło się bezrobocie i znowu jak dawniej mówiono, że za kilka lat będzie lepiej. Można było zwątpić, właściwie dziwne, że nadal byli tacy, którzy wierzyli. Ten marny byt jednak wyprodukował wiele marnej świadomości i nie wszyscy umieli się wznieść na wyżyny ducha jak w sierpniu roku osiemdziesiątego, w czasie papieskich wizyt,
czy pamiętnego 4 czerwca. Były dni tryumfu i chwały, ale to wszystko działo się na marnym, dziwnie opornym gruncie. A przecież nie żyjemy na ziemi jałowej. Może nie była to ziemia obiecana, ale przecież nie przeklęta. Dlaczego nasza podłoga była ciemna, nieomal czarna? Tyle się na tej ziemi budowało i tyle z tego bywało niszczone. Teraz było jeszcze gorzej; betonowe pałace, stalowe huty, równie niezniszczalne porty zbudowane w niewłaściwych miejscach przez złośliwych paranoików trwalsze były niż gruzy zburzonych miast. Ta absurdalna cywilizacja miała szanse przetrwać jak piramidy albo posągi na Wyspie Wielkanocnej i być może ktoś kiedyś będzie zastanawiał się nad zagadkowym przeznaczeniem socjalistycznych budów jak my nad tajemnicą Stonehenge. Może absurd zawsze był obecny w naszej historii i zupełnie niepotrzebnie doszukujemy się logiki w fantazmatach zdegenerowanych kultur? I znów ze zdziwieniem pomyślałem, że w tym wszystkim jest miejsce na naszą małą rzeczywistość. Jak się ma nasza szkoła i nasz teatr do piramid i Wyspy Wielkanocnej? Pomyślałem nasza szkoła. Chyba ta szkoła rzeczywiście znowu stawała się nasza. Po przedstawieniu znów wysunie się na pierwszy plan, przyjdzie czas klasówek, wystawiania ocen, a potem w wakacje będzie tak, jakby szkoły nie było. Wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Czas naszej Warszawianki dopełniał się. Nie wróci już. Szkolne przedstawienia napiętnowane były jednorazowością. Ta niepowtarzalność była dwuznaczna; czasami oddychało się dzięki temu z ulgą, czasami pozostawał żal, że to wszystko, że to koniec. Tym razem miałem poczucie, że jakiś dalszy ciąg powinien być, a przecież wiedziałem, że nie będzie, przynajmniej taki jaki marzył mi się, kiedy zaczynaliśmy próby. Będą jakieś konsekwencje. Typowe dla szkoły; czekać na efekty, na coś, czego nigdy nie jest się pewnym, o czym zwykle niesposób się dowiedzieć. To zresztą było zwyczajne moje cierpienie. Z natury byłem wieloboistą, nie potrafiłem ograniczyć się do jednej konkurencji, do jednej dziedziny działalności. Szkoła dawała mi możliwość zajmowania się wieloma sprawami, pozwalała łączyć je w sensowną całość, ale zawsze miałem poczucie, że nie mogę dokończyć poszczególnych fragmentów, zatrzymać się przy nich na dłużej, nasycić się nimi nawet znudzić. Świadomość własnych ograniczeń męczyła mnie i nie pozwalała na osiągnięcie pełnej satysfakcji. Ten brak był w gruncie rzeczy motorem mojego życia, kształtował moją osobowość, pobudzał aktywność. Zdawałem sobie sprawę z irracjonalności takiego dążenia do absolutu, ze swojego skazania na niespełnienie, ale mimo wszystko widziałem w tym sens, a po drodze mogłem zrobić parę ciekawych, choć niekoniecznie doskonałych rzeczy. Paradoksalnie też lubiłem niedoskonałości, były swojskie, ludzkie, nie onieśmielały. Anki nie szpeciło zgrubienie na nosie czy szczelina między zębami, Majewskiej nie przeszkadzały okulary, Rafała akceptowałem z jego ortografią, Marcina z jego niechęcią do przemęczania się, Irka z irytującą niekiedy logicznością. Ciekawe, że nie umiałem doszukać się jakiejś wady w Magdzie. Jej uroda była rzec by można harmonijna, wszystko w niej było na swoim miejscu, pasowało do siebie. Z jej osobowością działo się to samo. Może dlatego właśnie ona najsilniej przeżywała mój konlikt z Rajewską. Zgrzyty i niedopasowania musiały ją drażnić. Anka podobnie jak ja akceptowała braki i ułomności, ale drażniły ją, kiedy odnajdywała je w sobie i w tym też bylliśmy do siebie podobni. Oboje nas złościły też nasze własne błędy. Tkwiło w nas coś, co określa się jako perfekcjonizm, polegało to chyba na tym, że widzieliśmy coś takim jakim mogłoby być i jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takie nie jest. Na szczęście fakt, że dotyczyło to tylko tego, co sami robiliśmy, nie czynil z nas ludzi trudnych dla otoczenia.
To widzenie braków dotyczyło też Warszawianki. Nie znalazłem tego, co miało wszystkie plany i wątki połączyć w jedność. W gruncie rzeczy było to niemożliwe. Ja nie byłem zawodowym reżyserem, oni byli w końcu jeszcze dziećmi, mieliśmy nie wiele czasu i wiele innych spraw i obowiązków. Wiedziałem, że ta sztuka utkwi we mnie już na zawsze, że co jakiś czas będę do niej wracał, a ostatecznego odczytania, idealnej inscenizacji, jedynej trafnej interpretacji nie znajdę nigdy. Nigdy nawet nie będę miał pewności czy taki absolut istnieje. Zostawała mi wiara, dążenie, wieczny syzyfowy trud. Nie wiedziałem też czy egzystencjalizm rzeczywiście wyjaśniał świat, czy tylko nasiąknąwszy nim w młodości nadal byłem zaślepiony. Ta niepewność dotyczyła zresztą chyba wszystkiego i właściwie byłem do niej przyzwyczajony, nie przeszkadzała mi. Niewątpiłem, że całą inscenizację moglibyśmy nawet my przygotować jeszcze lepiej, ale uważałem, że i taka jaka jest, to znacznie więcej niż mogłem przypuszczać na początku prób. Warszawianka Warszawianką, ale czułem, że głównie będzie mi brakowało naszych spotkań. Podejrzewałem, że im też. To było przyjemne uczucie, kiedy w jakiejś grupie ludzi wytwarzała się taka właśnie więź. Podobnie było kiedyś w mojej klasie, w drużynie siatkarek, w pierwszym okresie działania koła polonistycznego, kiedy to nie było nas jeszcze tak dużo. Zastanawiałem się, dlaczego nie może być podobnie w pokoju nauczycielskim. Świat dorosłych był chyba jednak znacznie bardziej skomoplikowany, a i trudno było znaleźć kogoś, kto by tak jak ja wśród uczniów, stanowił ostateczny autorytet. Może rzeczywiście potrzebowaliśmy dyrektora z prawdziwego zdarzenia i chodziła mi po głowie myśl, że nie najgorsze byłoby przystąpienie do konkursu jakiegoś kandydata z zewnątrz, który nie tylko byłby w stanie pogodzić zwaśnione panie, ale i zapanować nad całością w przyszłości. Nie łudziłem się jednak, że ktoś taki się znajdzie. Byliśmy w szkole skazani na siebie i żaden opatrznościowy mąż nie nadchodził, by rozwiązać nasze wewnętrzne problemy. Nie byłem zresztą pewny, czy gdyby ktoś taki jednak się pojawił, mógłby z dość przypadkowej grupy ludzi stworzyć zgrany zespół. Określenie ciało pedagogiczne niespecjalnie do nas pasowało, chyba, że stanem skupienia tego ciała byłby rozkład. Poza tym wśród swoich uczniów dostrzegałem wyraźną chęć życia w zgodzie, natomiast bałagan był jak się zdawało żywiołem nauczycieli. Była w tej sytuacji jakaś analogia do politycznej wojny na górze, chociaż więcej w tym było paranoicznego naśladownictwa niż rzeczywistego sensu. Nie zapowiadało się więc, żeby konkurs na dyrektora rozwiązał cokolwiek i cała nadzieja była w tym, że oznaki budzenia się niektórych nauczycieli są tego budzenia właśnie oznakami.
Kończył się też czas magiczny płynący w kręgu naszego przedstawienia. Czas magiczny, bo dotyczący tylko naszych prób. Ile go było dotąd? Piętnaście prób, każda trwająca trochę ponad dwie godziny, niekiedy nieco dłużej. W przeliczeniu na zwyczajne życie to było raptem jakieś czterdzieści godzin. Jeśli doliczyć jeszcze to co nas czekało, będą tego jakieś dwie doby. To krócej niż trzydniowa szkolna wycieczka. A jednak dla mnie to był inny czas. Akcja Warszawianki zamykała się mniej więcej w godzinie, a tyle się przecież w tym czasie wydarzyło. Czas czasowi nie równy, a czas naszych prób to inny czas, jakby zamknięty, należący tylko do wtajemniczonych, tylko do nas. Teraz znowu miał się skurczyć do tej niepełnej godziny przedstawienia, skondensować, sprężyć i dotrzeć do niezbyt licznej publicznności. Zabawne, ale spodziewałem się mniej więcej takiej liczby osób ile godzin zajęły nam przygotowania. Czy istniał jakiś związek jednego z drugim? Podobne proporcje istniały chyba i w prawdziwych teatrach. Może działało tu jakieś prawo fizyczne? Wzór, w którym liczba publiczności na sali równała się liczbie godzin przedstawienia pomnożonej przez liczbę godzin poświęconej na próby? Właściwie niezły punkt odniesienia dla krytyki; każdy widz poniżej tej liczby, to niepowodzenie, każdy ponad to sukces? Matematycznie to mogło mieć nawet jakiś sens. Oczywiście w prawdziwym teatrze była jeszcze liczba wystawień. Z jaką wartością ta liczba była związana? Do tej wiedzy właśnie nie doszedłem, możliwe, że chodziło tu o pieniądze. Jakkolwiek by nie było, w naszym przypadku wyglądało to tak, jakbyśmy na każdego widza przeznaczyli jedną godzinę naszego czasu. Była to relacja, jak myślałem, całkiem godziwa i w dodatku na przedstawieniu każdy widz zwracał nam tę godzinę. Każdy widz poniżej, to będzie nasza strata, każdy widz powyżej nasz zysk. Bilans, jak sądziłem, będzie się kręcił w okolicach zera. To była magia liczb, a magia słów? Słowa nie były w Warszawiance najistotniejsze, może oprócz tych, które nie padały. Kilka kwestii Chłopickiego zapadło we mnie jednak głębiej niż sądziłem. Młody, a śliczny, a strojny - w Polsce nie będzie z nich nic...tu się wzajem głuszą - Tu trzeba wiary... - ja tu nie rządzę...; spodziewałem się, że te i inne będą przypominać mi się kiedyś, w przyszłości. Słyszałem też to, co mówili moi aktorzy; moje trwogi zna dotąd tylko serce moje - mój los na wielkie losy cienie rzuca - wierzysz mej trwodze - przeklętej nie strzymałam; mówione przez Magdę Marię, ja się kocham w tej młodszej i żołnierz idzie - mówione przez młodego oficera Rafała, on taki jest zawsze - wypowiadane ze skrywanym uśmiechem przez Ankę, Ty musisz - Irka Paca i odwagi - Marcina Skrzyneckiego. Te słowa znaczyły coś jeszcze, coś więcej niż w treści sztuki. Sens słów ponadczasowy, aktualny zawsze, aluzje do rzeczywistości tej naszej szkolnej i tej obejmującej znacznie większe obszary, jakieś osobiste sensy i znaczenia, słowa, które docierają dopiero po latach, słowa, które tylko brzmią jak wypowiadane przez Magdę Marię dziwnie prawdziwie - żołnierza kraj po wojnie potrzebować będzie. Gdzieś za tymi słowami krył się też sam Wyspiański. A przecież też były i nasze rozmowy, je też będę sobie przypominał. Jakieś słowa zostaną w pamięci moich aktorów, jakieś zapamięta nasza publiczność i zawsze będą jakieś milczenie, cisza, niedopowiedzenie. Najtrudniej było w naszym teatrze właśnie z milczeniem. Do niedawna jeszcze mieli kłopoty z wytrzymaniem przerw między kwestiami postaci. Teraz już było nieco lepiej, ale cisza była dla nich w dalszym ciągu najtrudniejsza. Nam to trzeba powiązać języki - pomyślałem. Cisza zbyt często jednak oznaczała pustkę, milczenie nie zwiastowało niczego dobrego, zwłaszcza pod tablicą, na scenie mogło znaczyć, że się po prostu zapomniało tekstu. W naturze milczenia jest poczęte z jego istoty niedopowiedzenie; dwuznaczność, może lepiej powiedzieć wieloznaczność. Cisza między ludźmi budzi niepokój, szczególnie wtedy, kiedy ją słychać, kiedy nie wypełnia jej napięcie, którego źródło znamy, które widzimy i możemy zapomnieć o uszach, może stąd najbardziej niepokoją połączoone cisza i ciemność? Cisza między ludźmi sięga głębiej, wyzwala jakieś ukryte pokłady wnętrz, zagraża czymś nieznanym, co nieoczekiwanie może nagle zostać usłyszane. W ich wieku, kiedy tak wielu rzeczy jeszcze się nie wie, nie wie się też, jak postępować z ciszą. Ciekawe, Michał milczy, taki chyba już jest. Irek jeśli milczy, to myśli, Michał po prostu milczy, kiedy się odzywa, rzeczywiście o coś mu chodzi, jakby słów używał tylko do komunikacji. Jego wypracowania były zwykle bardzo konkretne, dość sensowne w treści, ani krótkie, ani długie. To milczenie to chyba cecha osobowości. Uświadomiłem sobie, że Michał patrzy, słucha i zapamiętuje. Taki niemy świadek. Właściwie mógłby zagrać starego wiarusa. Uśmiechnąłem się pod nosem, Michał i Majewska mieli coś wspólnego. Niby Majewska do milczków nie należała, ale miewała okresy dłuższej małomówności, aż się jej na gadane uzbierało. W przedstawieniu też mówiła niewiele, ale jako suflerka była z nami obecna stale, jej głos mógłbyć w każdej chwili potrzebny. Dotarła do mnie przyczyna ich zapotrzebowania na głośną muzykę, zapełniali nią ciszę, możliwe, że własny brak słów. Kiedy nie było długo dyskoteki, cisza w szkole zaczynała być niebezpieczna. Zbyt wiele pustki było w tym z pozoru zatłoczonym informacjami świecie. Zbyt często wszystkie te masowo przekazywane treści nie miały realnie dotykalnych znaczeń. Pęczniały w głowach, ale okazywały się puste w środku, niesycące, powodujące jeszcze większe łaknienie i ten wynikający z próżni lęk. To było też bliskie prawdy wytłumaczenie tego, że próbowaliśmy naszą Warszawiankę, po prostu było na to miejsce. Weszliśmy w pustkę współczesnego świata ze staromodnym już przedstawieniem, mimo wszystko konkretniejszym niż guma do żucia, telewizja, może nawet muzyka rockowa. A może chodziło tylko o nas? Oto, że chcieliśmy być ze sobą, a teatr dawał nam taką możliwość? Jeśli nie tylko, to jednak ta chęć bycia razem była jednak ważna. I znowu wiele przyczyn, powodów, wytłumaczeń i znowu nie można było niczego powiedzieć jednoznacznie. Może ktoś stojący z boku łatwiej mógł dostrzec to, co kierowało naszym postępowaniem, naszymi wyborami, naszym losem, dla mnie była w tym magia, czar którego nie potrafiłem zrozumieć do końca. Panował nade mną urok tych dzieciaków, duch Wyspiańskiego, niewyjaśnione do końca działanie sztuki, teatru, historii, ta siła fatalna, co była na nic wpatrzonemu w Kopiec Kościuszki schorowanemu poecie. Ciążyło nade mną tajemnicze poczucie misji, jakaś nie wiedzieć przez kogo nakazana powinność nauczycielska, domagające się działania mury tej szkoły, czas, w którym żyliśmy. Zbyt wiele zmiennych jak by powiedział matematyk, żeby określić precyzyjnie odpowiedzi, uzyskać pewność, co do tego dlaczego, po co, z jakiej przyczyny. Filozofia, psychologia, matematyka, wszelkie nauki dawały zbyt wiele rozwiązań, paranauki zbyt zdecydowaną wiedzę i najbliższa prawdy wydawała mi się sztuka. Sztuka jako rozwiązanie zagadek bytu. Nie analiza sztuki i mniej lub bardziej zawiłe dociekania tego, co autor miał na myśli, ale sztuka sama w sobie, w tworzeniu, przeżywaniu, odbieraniu. Nie sztuka dla sztuki, ale sztuka jako konkretna niekonkretność, wynik spełniający wszelkie warunki równania, magiczna liczba pasująca do wszystkiego. Nie można jej było ani powiedzieć, ani zapisać, nie można było nauczyć jej w szkole, umieścić w podręcznikach, programach, rozkładach zajęć. Dochodziło się do niej jak do buddyjskiego oświecenia długą drogą wewnętrznych przemian. Nie byłem w posiadaniu tej tajemnicy, ale zaczynałem wierzyć w jej istnienie, przeczuwałem, że istnieje, że odnajduje ludzi jak nagłe wielkie przebudzenie lub schizofreniczna iluminacja. To właśnie dlatego Zico stwierdziła, że z artystami to chyba jednak jest coś nie tak. Szaleństwo bywa trudno odróżnialne od genniuszu. Może geniusz, to jedynie okiełznane szaleństwo? Przerwałem te rozważania, uznając, że nie należą do najbezpieczniejszych w szkole. Niewątpliwie jednak sztuka weszła w nasze życie i zaistnniała w nas, w małej salce gimnastycznej niedużej szkoły.
Tak naprawdę prawdziwą sztuką było doprowadzić do tej dyskoteki. W ostateczności miałem zamiar zwrócić się do Przodka, który jako jedyny z nauczycieli był zaprzyjaźniony z Mieczykową. Ten wariant traktowałem jednak jako ostatecznność, a poza tym wcale nie byłem pewny, czy dyrekorka w końcu nie wycofa swojego pozwolenia na dyskotekę. Była mistrzynią w wynajdowaniu pretekstów mogących storpedować każdą innicjatywę. Kiedy zaczynała swoje - tak, ale..- musiałem wysilać wszystkie swoje talenty lingwistyczne, żeby rozbić tę jej konstrukcję. W obecnej sytuacji trzeba było jednak wziąć byka za rogi i zamierzałem przypuścić atak właśnie na dyrekorkę. Miałem zamiar odegrać wobec niej rolę jaką Skrzynecki zagrał wobec Chłopickiego. Jeśli zacznę od tego, że ty jedna potrafisz ratować pozycję, choć jest zła, a skończę rzuceniem jej w twarz - odwagi, powinno poskutkować. Obecność na dyskotece obu konkursowych kandydatek była dość kuszącą sytuacją. Zastanawiałem się, czy to co chcę zrobić, to manipulacja czy dyplomacja, ale bez względu na odpowiedź nie widziałem innego wyjścia. Tu wiedziałem, co robić, tymczasem czekała nas próba generalna. Niby nic wielkiego, może przyjdzie kilka osób, a jednak czułem napięcie. Do tej pory byliśmy jak w rodzinie, sami swoi, a teraz mają pojawić się jacyś obcy. Ci obcy, to niby tylko moi uczniowie przed którymi występowałem codziennie na lekcji, ale jednak tu wytwarzała się inna relacja. Na scenie miałem być takim samym aktorem jak reszta, podlegałem takiej samej ocenie, jeśli nawet nie wprost, to w ich rozmowach niekontrolowanych. Nie bałem się, że ubędzie mi coś z mojego nauczycielstwa, ale niepokoiła się moja próżność, talent przeżywał swoje niepewności, w końcu zwykły człowiek zwyczajnie się bał. Oprócz strachu odczuwałem jednak i podniecenie, i to trojakiego rodzaju; jako aktor, reżyser i nauczyciel. Jako aktor miałem nadzieję na aplauz dla swojej gry, jako reżyser oczekiwałem zrozumienia koncepcji inscenizacji, jako nauczyciel miałem jak zawsze niepoprawną tęsknotę za uczniowską miłością. Wiedziałem też, że moja grupka przeżywa wszystko chyba silniej ode mnie. Jeśli publiczności się spodoba, będą pęcznieli z dumy, jak zrobimy klapę narażą się na śmieszność. Klęski raczej nie spodziewałem się, ale tryumf chyba jednak nam też nie groził. O tym właśnie mówiła Magda. Sztuka nie wzbudzała takich emocji jak polityka i pieniądze, i jak dopowiedział Marcin, seks. Co najwyżej powiedzą, że było fajne. Liczyłem jednak, że otworzy się nam droga do jakiegoś lepszego dalej, że kiedyś dojdę do tego prawdziwego szkolnego teatru. Udane przedstawienie, dyskoteka, mistrzostwa to były sprawy warte postarania się, choćby tylko dla swojego i ich zadowolenia. Jeśli takie działania udawały się, miałem poczucie sensu własnej pracy. Bez tego sensu uczenie za tak marne pieniądze, jakie zarabiałem, byłoby po prostu śmieszne. Trudno się było dziwić, że moi koledzy i koleżanki często właśnie tę śmieszność odczuwali. W tym kraju stanowczo nauczycielem nie zostawało się dla forsy. Trzeba było albo mieć powołanie, albo być nieudacznikiem. Nikt inny w szkole nie wytrzymywał długo. Zostawali ci, którzy chcieli uczyć, albo ci, którzy nie sprawdzali się w zajęciach lepiej płatnych. No, było jeszcze trochę pań, których mężowie nieźle zarabiali i one mogły pozwolić sobie na nauczycielstwo jak na hobby; niewiele godzin w tygodniu, ferie, wakacje. Nie było z tych pań wielkiego pożytku. Czasami zastanawiałem się, czy moje widzenie szkoły, a zwłaszcza nauczycieli nie jest krzywdzące. Fakt, że stawiałem nauczycielom wysokie wymagania, ale sobie również. System żądał jedynie zachowania dyscypliny pracy, posiadania rozkładów zajęć czyli całorocznej rozpiski materiału do realizacji w poszczególnych klasach i systematycznych wpisów w dzienniku. Wszystko inne było nieistotne. Dyscyplina pracy znaczyła, że należy być obecnym, nie należy się spóźniać, a także znajdować się w stanie wskazującym na spożycie. To było wszystko. Na lekcjach można było na przykład czytać gazetę, co niektórzy robili i tak nikt tego nie sprawdzał. Rozkłady zajęć czyli plany uczenia na cały rok nauczyciele na ogół dostawali od innych nauczycieli, a ci z kolei od innych, a właściwym źródłem był najczęściej jakiś periodyk peadagogiczny, albo fanatyczny naukowiec. W swojej karierze ambitnie napisałem sobie kiedyś takie rozkłady dla wszystkich klas i bardzo szybko wyrzuciłem je w kąt. Dawały one efekt gospodarki planowej, to znaczy miały się one nijak do rzeczywistości i jak wszystkie socjalistyczne plany były niewykonalne. Praktyka szybko nauczyła mnie, żeby nie planować nigdy dłużej niż na tydzień, a i to dość ogólnie. Jedyny plan, którego przestrzegałem, to była lista lektur, bo w końcu oni musieli wiedzieć, co na kiedy przeczytać. W gramatyce i tak jedno wynikało z drugiego, teksty z czytanek najlepiej było dopasowywać do szkolnych sytuacji, a cała reszta wiedzy lubiła być nieustannie modyfikowana i objawiała się sama w zależności od potrzeb. Pracowałem więc bez rozkładów i każda wizytacja robiła mi o to karczemną awanturę, na którą ja niezmiennie wyłuszczałem swoje argumenty. Nigdy nic konkretnego za ów brak mnie nie spotkało. Z upadkiem komunizmu skończył się również obowiązek posiadania owych planów i moje koleżeństwo, które niegdyś wywiązywało się z tego obowiązku, zauważyło, że dość długo robiło z siebie, a chyba i z uczniów idiotów. Równie ważne były wpisy w dziennikach. Należało tam wpisać temat lekcji zgodny z rozkładem zajęć. Pomysłowi pisali tam, to co należało i robili co innego. Ja wpisywałem to co robiłem w rzeczywistości, ale wizytatorów doprowadzał do białej gorączki fakt, że nie mogli sprawdzić zgodności dziennika z rozkładem zajęć, bo przecież tego rozkładu nie było. Kiedyś jedna z poprzednnich dyrektorek postanowiła zrobić w tym względzie ze mną porządek. Zapytałem ją czy woli autobus bez rozkładu jazdy czy rozkład jazdy bez autobusu. Rezolutnie odpowiedziała, że chciałaby jedno i drugie, na co ja uświadomiłem ją, że nie można mieć wszystkiego. W końcu dano mi spokój i kursowałem nadal bez rozkładu jazdy, za to regularnie i zgodnie z zapotrzebowaniem. Szkoła w ogóle miała to do siebie, że nawet sensowne zalecenia władz przybierały w niej groteskowe kształty. Możliwe, że życie nie znosi formalizmu i wszystko co pachnie instytucją, śmierdzi też trupem. Zauważyłem nawet, że jeśli zdarzało mi się samemu wypracować jakąś metodę i potem próbowałem stosować ją zgodnie z regułami, wszystko nagle robiło się sztywne, nudne, mało skuteczne. Najlepsze lekcje polegały głównie na improwizacji i chwytaniu tego, co pojawiało się spontanicznie i nieoczekiwanie. Kiedy nie wiedziałem co nastąpi za chwilę, nie nudziłem się sam i nie nudziłem swoich uczniów. Dziwne, ale po każdej takiej właśnie lekcji okazywało się, że mogła ona stanowić klasyczną ilustrację jakiejś metodycznej teorii. Było z tym trochę jak z jazdą na rowerze; kiedy myślało się o tym jak utrzymać równowagę, upadek stawał się nieuchronny. W moim szaleństwie była więc rzeczywiście metoda, tyle, że nie pchała się na pierwszy plan krzycząc, że jest podstawą nauczania. Mimo wszystko miałem rację, szkoła była chora i chorowała od góry. Zbyt wiele było w niej administracyjno-państwowego skretynienia, za mało spontanicznego dążenia do wiedzy i prawdy. Właściwie tak wiele należało zmienić, że nawet krytykowanie systemu oświatowego było jak kopanie kogoś, kto i bez tego nie byłby się w stanie podnieść. Westchnąłem więc, sprawdziłem okna w sali i zacząłem zbierać się do wyjścia.
Dodaj komentarz